Jak wcześniej wspomniałam: w 2020 byłam zbyt chora na aktywizm.
A i przy okazji zrywów z 2021 czułam, że jestem wciąż za słaba, żeby gdziekolwiek łazić dłużej niż przez pół godziny bez wypoczynku na ławeczce – na dodatek dość przerażona wizją złapania byle grypy, nie wspominając o covidzie na bis…
Co nie zmienia faktu, że duchowo i ideologicznie mogłam je w jakiś sposób wesprzeć, a i tego nie zrobiłam.
Początkowo łudziłam się, że to kwestia gorączki, wyczerpania, trwającej rekonwalescencji… ale bez przesady: czasu na dojście do siebie miałam aż nadto, a nadal kompletnie nie rozumiem sytuacji.
Poddaję się: albo dostałam w bonusie trwałe uszkodzenie mózgu, które sprawia, że obecnie jestem znacznie głupsza niż byłam, albo umysłem tego niezdolnam ogarnąć:
Jak można było się zabierać za majstrowanie przy ustawie, która na 100% wywoła strajki i wydrze ludzi na ulice w momencie, kiedy pandemia szaleje a ludzie są sfrustrowani, przerażeni i wściekli?
Przecież to nie ma znaczenia, czy protestujący stwarzali zagrożenie epidemiologiczne czy nie. Najmniejszego.
Nawet, jeśli na manifestacjach nie zaraził się nikt, to i tak siały destrukcję.
Ludzie mieli siedzieć w domach i na siebie uważać: zamiast tego wściekali się na manifestujących, rząd i siebie nawzajem.
Ilu się o to pożarło z bliskimi i nie mogło wyjść, żeby się uspokoić i odreagować, w związku z czym żarło się nadal, coraz mocniej i z czasem już o wszystko?
To było dla mnie tak nierealne i niepojęte, że już takie zostało.
Na dodatek przez parę tygodni wmawiałam sobie, że “nadrobię” i zrozumiem o co chodzi… że jakieś kluczowe elementy mi umknęły przez to, że akurat kiedy strajki startowały, walił we mnie covid, i że to dlatego nie rozumiem co się dzieje i dlaczego.
O święta naiwności…
2017 rok to była inna historia i tylko jeden jej element pominęłam w poprzednim wpisie: Natalię Przybysz.
Bowiem rok wcześniej (w 2016) Natalia Przybysz udzieliła “łamiącego tabu” wywiadu, w którym opowiedziała o swojej aborcji, prezentując ją jako całkowicie pozytywne doświadczenie.
To nie był pierwszy taki głos, ale większość tych przed nią albo opowiadała o czasach pre-kompromisowych, albo wspominała o tym na marginesie, albo nie miała aż takiej siły oddziaływania.
Przy tej okazji zaliczyłam voltę.
Jak zobaczyłam ten wywiad – jeszcze zanim go przeczytałam i nawet bardziej bezpośrednio “po” – byłam wściekła.
Najpierw na nią: bo nabawiłam się iluzorycznego przekonania, że tuż przed jego publikacją niektóre osoby zaczynają jakby lekko mięknąć, badać teren, rozglądać się, zastanawiać nad tym, że może faktycznie jest taka możliwość, że kobieta wie najlepiej, czy jest skłonna i zdolna urodzić niepełnosprawne dziecko, a tymczasem ŁUP, na ring wjechała Natalia i wszyscy znowu chwycili za kije i zaczęli wyklinać te zdziry, które nic tylko by się skrobały dla kaprysu.
Ale dość szybko przeszłam w złość na siebie.
Zapoznawszy się z agresywnymi reakcjami poczułam ulgę, bo olśniło mnie, że sama zaczynałam się pchać w jakąś idiotyczną retorykę ustępstw: co z tego, że sprzecznych z tym, w co czuję i wierzę… skoro chcą odebrać kobietom nawet namiastkę wyboru, to może czas najwyższy walczyć niezłomnie o utrzymanie tego gównianego rozwiązania, jakby było warte czegokolwiek i nie odrzucało mnie bardziej niż skrajności.
O nie!
A jak już ochłonęłam z frustracji nad tym, że “olaboga, społeczeństwo nie jest jeszcze gotowe na takie wyznania“, i obudziłam w sobie w/w nadzieję na to, że teraz naprawdę będzie chodzić o kobiety… zobaczyłam te wystąpienia z czarnych protestów, w których “uświadamiano” ludziom, jak ciężko jest wychowywać niepełnosprawne dzieci i wiwatujący tłum, który nie chce nawet na nie patrzeć, bo wyglądają nieestetycznie.
W dupie ze społeczeństwem. Ja nie byłam gotowa na takie wyznania.
O stokroć bardziej niż jej słowa oburzyła mnie świadomość, że sama niepostrzeżenie wepchnęłam się w przekonania, że za dużo chcieć nie można i trzeba się cieszyć z ochłapów; ba, walczyć o nie jakby były tego warte… bo jeszcze i nawet te ochłapy zabiorą.
Pobiwszy się z myślami doszłam do wniosku, że lepiej niech zabierają.
Bo jak zostawią, to przy każdej możliwej okazji będą przypominać, jak wielką łaskę w związku z tym czynią.
A jaką dokładnie?
Miłośnicy “życia” ewidentnie dążą do sytuacji, w której nie tylko pomoc w przeprowadzeniu aborcji, ale i zdecydowanie się na nią będzie karalne.
Co – jak wiemy z doświadczenia krajów, w których wprowadzono taki model – równa się większej liczbie zamordowanych ciężarnych; większej liczbie niebezpiecznych aborcji, większej ilości umierających w takich okolicznościach, okaleczonych i nieszukających pomocy medycznej ze strachu przed karą, oskarżaniu i karaniu za aborcję kobiet roniących i celowej rezygnacji z opieki medycznej kobiet świadomych, że ich ciąża może być zagrożona ze strachu, że jeśli ją stracą to jeszcze na dodatek pójdą siedzieć.
Tak formalnie, to raczej nigdy nie będę gotowa na takie wyznania, bo mi z nimi nie po drodze.
Smutno mi, że płód nie miał więcej szczęścia, cieszę się, że pani Natalia je miała.
Wolałabym, żeby takich sytuacji w ogóle nie było, ale wiem, że są i będą.
Na tyle, na ile mogłam przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że jej głos był potrzebny.
I chociaż pani Natalia wypowiadając się z pozycji cokolwiek uprzywilejowanej – i z perspektywy luksusu względnie swobodnego wyboru pomiędzy budzącą niechęć wizją “zakopywania się w pieluchach” na kolejne lata i wyzwoleniem od niej, związanym z aborcją – niezbyt adekwatnie reprezentowała sytuację statystycznej Polkę w potrzebie aborcji, to jednak sytuację kobiety dokonującej wyboru zaprezentowała idealnie.
Fakt, że występującą samotnie Natalię łatwo było zmieszać z błotem jako osobę, ale nie sposób całkowicie zbagatelizować, olać, odrzucić czy zdyskredytować stanowisko pani Natalii w sprawie jej własnego życia (dla ludzi, kwalifikujących wszystko, co odstaje od ich światopoglądu za dzieło choroby psychicznej i Szatana – które są jednym i tym samym – to odruchowe i nie wymaga wysiłku, ale oni wszystko co najważniejsze już od dawna wiedzą i żadne zewnętrzne bodźce im do tego niepotrzebne).
Był wywiad z nią… było święte zgorszenie wywiadem… a potem pro-choicowe media i aktywiści popłynęli w kierunku prezentowania treści, które sama określiłabym mianem pro-choice.
Po sporej fali poparcia jaką zyskała (i jeszcze większej: oburzenia, również mojego) zaczęłam się łudzić, że ten ogólny dyskurs naprawdę skupi się na kobietach i ich potrzebach, nie na tej wciskanej wszystkim przez lata narracji, zgodnie z którą aborcja polega na krojeniu żywcem ośmiomiesięcznych płodów.
Zaczęłam się nieśmiało identyfikować z owymi treściami, przez parę miesięcy wydawało mi się, że idzie ku dobremu…
Bo skupiali się na kobietach, na prawie wyboru, prawach człowieka, wolności reprodukcyjnej – nic co budziłoby we mnie potrzebę polemiki.
Ale skoro tylko żunt zapragnął okrojenia granic kompromisu, nagle wszystko skupiło się na obronie kompromisu i bombardowaniu materiałami tudzież argumentami przemawiającymi za tym, jak bardzo aborcja jest potrzebna jako możliwość wyboru…
Dla kobiet, znajdujących się w sytuacjach, które się na ten kompromis łapią, wszystkie “Natalie” zostały zgrabnie zepchnięte na drugi plan i zaczęły się wystąpienia pt. “Jak można kobietę zmuszać do rodzenia niepełnosprawnego dziecka!? To niemoralne!“
Czyli co?
Już nie chodziło o prawo każdej kobiety do decydowania o jej ciele i życiu, teraz chodzi już tylko o utrzymanie tego syfiastego “kompromisu”, motywowane tym, że niektóre bachory po prostu lepiej usunąć?
Skoro niepełnosprawność dziecka czyni aborcję bardziej pożądaną, łatwiej zrozumiałą i chętniej akceptowaną społecznie niż w momencie, kiedy kobieta chce się zdecydować na aborcję z powodów dla niej istotnych, to to jest eugenika, nie feminizm.
Sama się wcześniej wygięłam w prawie tym samym kierunku, chyba nie powinnam mieć o to żalu – ale miałam, i to sporo.
Na tamtym etapie moje myśli były… jak by to ładnie ująć – prymitywne? Mało zaangażowane? Niepoprzedzone i niepoparte żadną próbą nadania im konsystencji.
Wyginałam się ze strachu, że to znów będzie tylko woda na młyn i kontrowersje, nic co by edukowało i uświadamiało nieświadomych i zobojętniałych.
Ale jak się zaangażowałam w przemyślenie sprawy doszłam do wniosku, że te “kontrowersje” byłyby bez względu na to, jak by ta historia nie wyglądała – w związku z czym nie pozostawało nic jak poczuć ulgę, że w ogóle się pojawiła publicznie.
A potem, jak przyszło do protestów, to jakoś tak wyglądało jakby mniej chodziło o takie Natalie, niż o możliwość skrobania potencjalnie nieestetycznych płodów.
Czort z wyborem, toć pół biedy jak się dziewięć miesięcy ponosi zdrowego bachora, ale żeby z kalekim łazić to dramat.
To po to miesiącami łykałam te brednie o prawach kobiet, wolności reprodukcyjnej, władzy nad własnym ciałem, żeby w chwili konfrontacji ujrzeć jak to wszystko schodzi na dalszy plan i obnaża jak mało ściemy serwują niektóre pro-lajfy lamentując, że szurniętym babom chodzi tylko o to, żeby zabijać słabe i chore bachory?
No bo o co mogło chodzić, skoro to nagle awansowało do rangi priorytetu?
O cóż mogło chodzić?
Aż wstyd przyznać ile czasu zajęło mi rozwiązywanie tej zagadki – bo skoro tylko mnie olśniło, zrozumiałam, że w tym w ogóle nie było żadnej zagadki.
Przecież to nie zwolennicy pro-choice wyszli na ulice, tylko obrońcy kompromisu!
Nie mogłam się nadziwić, że umknął mi ten detal.
Wszak ucisk pro-choice’u trwał 23 lata. Ile w tym czasie było masowych protestów?
W 2016 sejm odrzucił projekt ustawy, zezwalającej na aborcję do 12 tygodnia ciąży. Były sprzeciwy, były protesty… ale ludzie tłumnie wylegli na ulice, żeby manifestować swoje oburzenie i sprzeciw dopiero jak się zabrano za gmeranie przy kompromisie.
Nie w imię zdrowia, życia, szczęścia, wolności i niezależności kobiet, w imię społecznej potrzeby eliminowania plew z puli genowej narodu.
Nie wszyscy, jasne, że nie wszyscy – ale czyż przypadkiem nie ci, którzy narobili największego rabanu?
I bez których bardzo mało imponujące byłyby te tłumy?
A skoro już odkryłam tę Amerykę zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem to co widzę nie jest dokładnie tym, na co wygląda.
Jedna mniejszość chce mordować kobiety w imię swojego czystego sumienia…
Druga mniejszość w większości upiera się, że nie ma żadnego mordowania, bo płód to nie człowiek…
A większość toleruje, aprobuje lub wręcz postuluje mordowanie niepełnosprawnych płodów ze względu na wynikające z tego “wyższe dobro”…
Pierwszą grupę rozumiem – mimo wielu syfiastych skłonności, dryfują zwykle ku temu samemu założeniu, że jak już uda się wyjąć rumiane bobo, to kobita się ogarnie i pokocha, albo może ktoś inny przygarnie i jakoś to będzie, statystycznie nawet jeśli czasem źle, to jednak zwykle dobrze: bo żywe bobo będzie miało szansę na szczęście a kobieta nie będzie się torturować poczuciem winy w związku z tym, że wyskrobała.
Drugą grupę rozumiem – mimo równie wielu syfiastych skłonności, kręcą się głównie przy jednej i tej samej myśli przewodniej: niech se kobita zdecyduje, czy rodzi czy nie – to powinna być jej decyzja, ale może na nią wpływać przekonanie, że robi coś bardzo złego, w związku z czym trzeba zrobić wszystko co tylko możliwe, żeby nie taplała się w poczuciu winy: ani przed wyborem ani tym bardziej po nim, (bo przecież dokonuje tej aborcji po to, żeby żyło jej się lepiej, więc niech jej się cholera żyje).
W trzeciej nie widzę nic do rozumienia; dostrzegam tam wyłącznie syfiaste skłonności – nie tylko powielając te, wychodzące od dwóch poprzednich grup, ale i solidnie dokładając własnych, jeszcze bardziej obrzydliwych; na dodatek przepadają za poruszaniem ważnych problemów społecznych, których dopatrują się wszędzie tam, gdzie priorytetem nie jest to, co oni o tym myślą.
Tylko część grupy drugiej odcina się od założenia, że kobietom trzeba odgórnie narzucać (czy tam ograniczać) możliwość wyboru i wyjaśniać jak powinny postrzegać zygotkę, płód, ciążę i aborcję.
W związku z czym – mimo całego zniecierpliwienia, jakie sama w sobie budzę tym zdecydowanie zbyt długim wahaniem – nadal nie udało mi się pozbyć wrażenia, że moje rozterki są zasadne.
Bo czy sensownym byłoby przekonanie, że dołączając do protestów, w których liczbowo-ideologiczny prym wiedzie grupa trzecia istotnie wesprę inicjatywę części drugiej mniejszości?
No bo formą wyrażania sprzeciwu wobec abominacjom grupy trzeciej by to na pewno nie było.
Żywcem nie zostaje mi nic jak tylko kręcić się gdzieś w pobliżu i snując androny wzbudzać niechęć u wszystkich – włącznie, a może i nawet na czele z tymi, z którymi teoretycznie byłoby mi najbardziej po drodze.
Nie zgadzam się z pozytywnym wizerunkiem aborcji. W aborcji nie ma nic pozytywnego.
Kobieta, która się na nią decyduje albo chce dziecka, ale z jakichś przyczyn jest zmuszona je usunąć – co jest tragedią – albo nie chce dziecka, a ciąża jest wynikiem braku edukacji seksualnej (jw.), nieumiejętnego stosowania środków antykoncepcyjnych (jw.), zawodności środków antykoncepcyjnych (jw.), podstępu, przymusu, nagłej utraty środków do życia lub innego osobistego dramatu (jw.).
To, że ktoś, albo cała masa ktosiów postrzega ją jako coś dobrego albo wybawienie nie ma (dla mnie) najmniejszego znaczenia w kontekście postrzegania aborcji jako takiej.
Całe to “dobro” sprowadza się do tego, że alternatywa jest zła, gorsza, albo zupełnie koszmarna.
Aborcja jest (jak dla mnie) zbyt często po prostu kolejną metodą opresji, żeby porywać się na jakiekolwiek pozytywne skojarzenia.
Brak opresji byłby, gdyby 99% aborcji było przeprowadzanych w ramach ratowania życia matki, skrócenia cierpień płodu lub w rezultacie zawodności środków antykoncepcyjnych.
W momencie, kiedy ogromna większość kobiet decyduje się na nią przede wszystkim ze względu na paniczny strach przed (wstaw dowolne), która/y/rzy zmienią jej życie w koszmar, jeśli ciążę zachowa… i kiedy one w ogóle są w tych niechcianych ciążach, bo ten cudowny, wspaniały, niesamowity, szlachetny, troskliwy, kochający i wyjątkowy złamas, z którym się nieopatrznie zadały wymusił na nich seks bez zabezpieczenia, bo miał je gdzieś, aborcja jest formą ucieczki, nie żadnym samostanowieniem i decydowaniem o własnym ciele godnym wiwatów.
Interesuje mnie dążenie do stanu, w którym aborcja (prawie nigdy) nie jest kobietom potrzebna, choć w pełni bezpieczna, dostępna, legalna i darmowa.
Nie interesuje mnie prezentowanie jej jako cudownej, fajnej i zupełnie w porządku – bo nie jest cudownym, fajnym i ani trochę w porządku, że tak wiele kobiet jej potrzebuje – choć nie dlatego, że ciąża zagraża ich zdrowiu/życiu, że płód jest niezdolny do samodzielnego życia, albo że poprawnie stosowana antykoncepcja zawiodła (+ 1%).
Może to próba celowania w jakiś etap przejściowy – z demonizowania aborcji w entuzjazm, a tymczasem dążymy do rozwiązywania innych problemów, żeby ostatecznie, po względnym opanowaniu sytuacji odsuwać się od aborcji, która tymczasem staje się niemal niepotrzebna…
Albo strategia mająca na celu wyzucie kobiet, które miały/będą mieć aborcję z poczucia winy, które przecież w niczym im nie pomoże, a tylko zaszkodzi, bo sprawi, że nigdy tak naprawdę nie uciekną od trudnej sytuacji, z której wyzwalały się aborcją… czyli że bardziej chodzi o zneutralizowanie obowiązującej narracji niż o prezentowanie niezależnej idei…
Pewnie to jedno z tych dwóch, może nawet oba jednocześnie – tylko że tam się zawsze czai jakieś dodatkowe, przeważające szalę ziarenko, które każe mi podejrzewać, że może jednak niekoniecznie.
Aborcja nie jest ani fajna, ani dobra, ani bezpiecznym_zabiegiem_medycznym.
Na pewno bywa najlepszym wyjściem z dramatycznej sytuacji, ale w jakichś 99% przypadków ciąża nie jest przyczyną dramatu, tylko jego elementem lub następstwem.
Powinna być dostępna dla wszystkich, nie powinna być demonizowana – bo nie ma potrzeby pogłębiania cierpienia osób, które i tak już cierpią.
Bo niektórzy cierpią.
Ale to odbijanie w drugą stronę… w momencie, kiedy z ludzi co i rusz wyłazi, że nie chodzi ani o kobiety, ani o embrionki i płody, tylko o to, że niepełnosprawni są fuj, dzieci formalnie potwierdzonych gwałcicieli nie zasługują na życie, że planeta jest przeludniona, że baba nie powinna mieć prawa do decydowania o własnym ciele i życiu, że jest mało istotna – aborcja nie jest niczym “dobrym”, to kolejna odsłona tego samego szajsu.
Jak okiem sięgnąć w historię, tak kobiety nie robiły aborcji, bo dzięki niej czuły się silne i niezależne, tylko żeby uciec od bycia w jeszcze gorszej sytuacji.
To się magicznie nie zmieniło w ciągu ostatnich paru lat.
Zastanawiając się nad tym, czemu dyskusje o prawie wyboru są nie na temat? zwracałam uwagę na to, że środowiska pro-life serwują całkiem sporo argumentów pro-choice.
Nie wiem, na ile świadomie i zamierzenie, ale fakt jest faktem: stawiają tezę i uzasadniają ją w sposób, który sugeruje konieczność zmiany tezy.
Niestety lub stety dla pro-lajfów większość ich sztandarowych argumentów i cudownych przykładów na to, ile szczęścia i miłości dały kobietom urodzone dzieci, których nie zdecydowały się usunąć BO TEGO NIE CHCIAŁY, “choć x osób próbowało je do tego przekonać”, zachęcić lub zmusić NIE SĄ przesłankami, które obnażałyby koncepcję wyboru jako niesłuszną.
Są anty-aborcja, jak najbardziej. Prezentują aborcję jako zły wybór.
Są pro-life, oczywiście. Pokazują “nowe życie” jako źródło szczęścia kobiety, która kiedyś tam zaszła w ciążę a obecnie jest matką.
Ale nie są anty-choice. Nie ilustrują przykładów na to, jak przymus, szantaż, zastraszenie i brak wyboru doprowadziły do happy endu.
NIE SĄ… ale to wydaje się nie mieć dla nich żadnego znaczenia.
Ani dla nich, ani dla tych, których ta argumentacja trafia… ani dla tych, którzy chcą się z nią spierać.
Jakby wszyscy oślepli.
Właściwie prawie każda z tych historii daje się podsumować jednym zdaniem:
“Kobieta, która była w ciąży i chciała móc ją donosić urodziła dziecko i nie żałuje.”
I morał niby z tego taki, że możliwości aborcji nie powinno być, bo przecież widać jaka jest szczęśliwa, sama mówi, że nie żałuje, że kocha – a jakże mogłaby teraz cierpieć, gdyby to dziecko usunęła.
Ale czemu na Boga miałaby usuwać dziecko, którego chciała?
Ach, no bo lekarz/chłopak/mąż/rodzice/znajomi/rodzina/wszyscy mówili jej, że powinna usunąć, a ona nie chciała!
W związku z czym kobiety nie powinny mieć prawa wyboru!
Realnie argumentów, przemawiających za tym, że ograniczenie dostępu do aborcji, pełny zakaz aborcji czy surowe kary za aborcję prowadzą do czyjegokolwiek szczęścia… nie prezentują, lub korzystają z nich na tyle rzadko, że zupełnie nie rzucają się w oczy.
Nawet jeśli coś tam na ten temat wspominają, to ciągnie się to w ogonie, zawsze za baśniami o cudownie uleczonych bobasach i szczęśliwym macierzyństwie.
Oczywiście są to cudownie uleczone bobasy… kobiet, które kochały te dzieci i chciały ich nawet gdyby były chore. I szczęśliwe macierzyństwo kobiet… które się same na to macierzyństwo zdecydowały, często wbrew czyimś dobrym radom, czy dziecko chore czy zdrowe.
Czy to jest nieumyślny zabieg?
Czy próba zjednania sobie przychylności osób, przeciwnych samej idei aborcji, ale i niechętnych wizjom, w których kobieta jest unieszczęśliwiana, krzywdzona i zmuszana do czegoś, czego nie chce – acz jednocześnie nieskłonnych do czepiania się drobnych niespójności?
A może dowód na to, że ciężko umotywować koncept ubezwłasnowolnienia jako potencjalnego rozwiązania problemu z ludźmi podejmującymi decyzje, które oceniamy jako błędne, złe czy niemoralne – bo to po prostu nie jest dobry pomysł?
Przecież wszyscy, którzy zapragnęli zainteresować się tematem, sprawdzić dane, poczytać i pomyśleć doskonale wiedzą, że zakaz aborcji nie ma żadnego realnego przełożenia na częstość jej wykonywania.
Ma tylko na śmiertelność i okaleczenia kobiet zmuszonych do poddania się aborcji lub do poddania się aborcji w nieludzkich warunkach. To faryzejskie, seksistowskie gówno, nic więcej.
Żadnej miłości bliźniego i szacunku do życia nie było i nie ma w krajach, które zakazują aborcji.
“Przypadkiem” tam, gdzie restrykcje są najsurowsze morderstwa, gwałty, pedofilia, wymuszone małżeństwa i niewolnictwo osiągają największą skalę.
Pod wodzą USA, Ugandy, Indonezji, Węgier, Egiptu i Brazylii antyaborcyjny pakcik podpisały: Bahrajn, Białoruś, Benin, Burkina Faso, Kamerun, Kongo, Dżibuti, Eswatini, Gambia, Gruzja, Haiti, Irak, Kenia, Kuwejt, Libia, Nauru, Niger, Oman, Pakistan, Polska, Arabia Saudyjska, Senegal, Sudan, Sudan Południowy, Emiraty Arabskie i Zambia.
W wielu tych krajach do tej pory można zostać zamordowanym w związku z oskarżeniem o czary i mordując zyskać spore poparcie społeczne i mrugnięcie oczkiem od lokalnej namiastki służb porządkowych.
C-Z-A-R-Y.
W wielu tradycyjnie morduje się niepełnosprawne dzieci, porywa je od matek, które je kochają i zabija, z obawy, że mogą ściągnąć na okolicę problemy z deszczem.
W wielu istnieje przyzwolenie społeczne na popełnianie honorowych morderstw – nie tylko na zdzirach, gotowych wyjść na ulicę w spódnicy do kolan i t-shircie, ale i na zgwałconych oraz ich dzieciach, bo to też hańba dla rodziny.
W kilku obrzezanie dziewczynek ma się dobrze.
W większości – włącznie z najbardziej “konserwatywnymi” stanami USA jedną z głównych przyczyn śmierci kobiet w ciąży jest morderstwo.
W takim towarzystwie polska władza planuje bronić życia ludzkiego – nie w towarzystwie mnóstwa dobrych ludzi, którzy zamieszkują w tych krajach i nie chcą nikogo krzywdzić, a w towarzystwie polityków, dla których priorytetem jest propaganda i terror, nie zapewnianie bezpieczeństwa swoim obywatelom: od mężczyzn w sile wieku aż po zygotki.
Nie zostaje nic jak tylko napluć na ekran.
Jak wyglądają te historie, wszystkie te historie kobiet, które zdecydowały się na aborcję lub ją rozważały i żałują lub nie (że urodziły lub nie)?
Nieistotne, czy ta opowieść pojawia się w ramach próby zaprezentowania aborcji jako czegoś strasznego, normalnego, smutnego, radosnego, obojętnego, czy wręcz przeciwnie.
Praktycznie w każdej występują jakieś pasożyty-terroryści, który próbują wpłynąć lub wpływają na ich decyzje.
A to próbują wymęczyć i wyszantażować emocjonalnie, żeby rodziły, chociaż tego nie chcą… a to próbują zastraszyć, żeby usunęły, bo tak będzie “dla nich” najlepiej… a to po prostu istnieją w ich życiu i przerażają je do tego stopnia, że żeby jakoś przetrwać, podejmują decyzję o zachowaniu lub usunięciu ciąży, próbując usatysfakcjonować pasożyta i spychając siebie na dalszy plan.
To prawie nigdy nie da się sprowadzić do “nieplanowana/niechciana ciąża była moim problemem“.
Trochę tak… “niby” tak… “właściwie” tak… ale po bliższym przyjrzeniu się tej sytuacji okazuje się, że NIE; NI CHOLERY.
Jaki % aborcji NIE JEST wynikiem:
– niewiedzy na temat seksu;
– braku dostępu do środków antykoncepcyjnych;
– syndromu wrażliwego fiuta (“a bo w gumce to mam słabsze doznania”);
– strachu przed wyzwiskami, pobiciem, uwięzieniem, wyrzuceniem z domu, torturami psychicznymi;
– strachu lub uzasadnionego przekonania, że zachowanie ciąży uniemożliwi dalszą naukę, utrzymanie pracy;
– wymuszenia “podjęcia decyzji” o zabiegu;
– tego, że ciąża jest owocem wymuszeń lub kłamstw partnera;
– strachu przed związaniem się na resztę życia z “ojcem” płodu, który dopiero po zapłodnieniu zaczął pokazywać, kim jest naprawdę;
– braku szacunku dla dziewczynek, które wyrastają na kobiety, które nie mają szacunku do siebie (i spędzają czas na karaniu się za to, że ktoś je skrzywdził, chociaż wtedy nie miały jak się bronić – i w głębi duszy dobrze wiedzą, że niczym nie zawiniły – ale poczucie winy i tak je zżera od środka, w związku z czym zaczynają sobie dostarczać nowych, już realnych powodów na gardzenie sobą, nie wierząc lub nie mając świadomości, że mogą w dowolnym momencie zejść z tej karuzeli obłędu?)
Tak serio, jaki?
Ile wpadek zaliczy średnio w ciągu całego życia grupa stu kobiet, spośród których każda:
– przed rozpoczęciem współżycia ma wyczerpującą wiedzę na temat swojego ciała;
– ma dostęp do prawidłowo dobranej antykoncepcji na którą ją stać i opieki ginekologicznej;
– posiada rzetelną wiedzę na temat skuteczności dostępnych metod antykoncepcyjnych;
– partnera/partnerów, których gumka nie uwiera w fiuta;
– nie znajduje się w przemocowym środowisku;
– wie, że może liczyć na wsparcie przy wychowywaniu dziecka i wie, że nie będzie miała problemów z utrzymaniem ani zatrudnieniem nawet jeśli zajdzie w nieplanowaną ciążę;
– jest wolna od socjopatów gotowych wymusić na niej aborcję celem uniknięcia wydatków na bachora lub/i wstydu we wsi;
– uprawia seks tylko, kiedy ma na to ochotę i w taki sposób, na jaki ma ochotę;
– wie, jak rozpoznawać i unikać socjopatów (choćby pobieżnie – czyli że została zaznajomiona przynajmniej z podstawowymi zagrywkami manipulantów i pasożytów);
– została wychowana w zdrowej atmosferze, z miłością i szacunkiem.
3? 5? Bo już “10” wydaje mi się mocno zawyżonym i mało prawdopodobnym wynikiem.
I to “wpadek” w sensie “nieplanowanych ciąż”, niekoniecznie nieplanowanych ciąż, które zechcą usunąć.
Wiadomo, że nie naprawimy Świata na pstryknięcie palcami… ani w żaden inny sposób, kiedykolwiek, ale powszechnie dostępna aborcja na żądanie to tylko brudny plasterek na ranę – teoretycznie to znacznie lepsze rozwiązanie niż gmeranie w ranie zardzewiałym gwoździem – ale to wciąż o wiele za mało, by robić z tego symbol niezależności i władzy kobiet nad ich ciałami i życiami, bo ciąża nie jest czynnikiem, który im tę niezależność czy władzę odbiera.
Ciąża tym czynnikiem bywa, albo raczej: bywa tak postrzegana, ale żeby udowodnić, że nim faktycznie jest, trzeba by cały ten syf – poczynając od niewiedzy na temat seksu i kończąc na braku szacunku do dziewczynek – uznać za stały element środowiska, godny pełnej akceptacji i adaptacji, nie ewolucji i rozwiązywania, jak przystało na problem.
Zastanawiam się, jak liczna jest grupa kobiet, ochronionych przez zakaz i ograniczenia w dostępie do aborcji.
Ilu udaje się zachować chcianą ciążę tylko “dzięki” temu, że nie jest łatwo dostępna, a rodzina lub sprawca ciąży powstrzymuje się przed zorganizowaniem wyjazdu zagranicę, zamówieniem piguł, upichceniem czegoś we własnym zakresie lub skorzystania z usług zaprzyjaźnionego rzeźnika, bo jest zbyt bierny, by posunąć się do łamania tej “normy społecznej”, która każe postrzegać aborcję jako coś złego i niedopuszczalnego? – bo oczywiście nic NIE skłania go/ich, by postrzegać przemoc psychiczną, tortury, szczucie i wymuszanie czegoś na dziewczynie/kobiecie za coś złego, niedopuszczalnego i łamiącego “normy społeczne”.
Jest ich więcej czy mniej niż tych, które nie mają możliwości przerwania ciąży, której nie chcą?
Nie cierpimy na niedobór historii kobiet, które mając możliwość legalnego przerwania ciąży nie chciały z niej skorzystać i zostały przez bliskich, lekarzy, otoczenie potraktowane obrzydliwie.
Skoro lekarze, wyjeżdżający do ciężarnej z tekstem, że “POWINNA” usunąć ciążę lub namawiający ją na przerwanie ciąży notorycznie pojawiają się w opowieściach, które nie budzą w ludziach oburzenia…
To najwyraźniej nie ma w tym nic uniwersalnie bulwersującego, że kobieta, która nie dość, że rozsadzana przez hormony, zmęczona i obolała ze względu na sam fakt bycia w ciąży, to jeszcze skrajnie zszokowana, przerażona i załamana, w najsłabszym i najbardziej bezbronnym momencie, jaki tylko może być: kiedy dowiaduje się, że jej chciane dziecko, które zdążyła już pokochać jest umierające, kalekie lub bardzo chore jest atakowana z pozycji autorytetu bezceremonialną niby-radą, która brzmi jak nakaz… to ile kobiet usuwa te ciąże nie po podjęciu niezależnej decyzji, tylko po poddaniu się sugestii?
To, czy ten lekarz faktycznie się tak zachował, faktycznie to powiedział nie ma najmniejszego znaczenia.
Albo tak było, albo ta kobieta tak to odebrała, albo tak nie było i mamy do czynienia z opowieścią nieco podkoloryzowaną, dla dodania dramatyzmu – co się często zdarza w przypadku opowieści z drugiej, trzeciej czy dziesiątej ręki.
Jak by nie było, te opowieści często mają ten element… i nic. To nie budzi reakcji. Zero zgorszenia, szoku, zdumienia, westchnienia, wyrazu ubolewania, że sugestii ani nakazu tam nie powinno być.
Skoro z taką swobodą i nonszalancją próbuje się wpływać na decyzje kobiet, które “łapały się” na ten syfiasty kompromis, to co z resztą?
Inne nie są poddawane presji, nie spotykają się z wymuszeniami?
Czy zakładamy, że zapłodnione kobiety dzielą się wyłącznie na takie zachwycone tym faktem i pragnące aborcji, a ich otoczenie zawsze niezmiernie raduje się na myśl o rumianym bobo – w związku z czym wyłącznie te, które chciałyby aborcji cierpią, bo nie wszystkie mają możliwość przeprowadzenia jej w cywilizowanych warunkach?
Sporo gadania o presji i przymusie rodzenia wśród osób, które brzmią, jakby wiedzę o sekretnym życiu katolików polskich czerpały z jakichś programów przyrodniczo-edukacyjnych na Discovery: socjologia teoretycznie.
Nie żebym była znawcą czy wybitnym koneserem tych klimatów, ale co nieco tych interakcji jednak liznęłam i moje wrażenia są od tego tak skrajnie odmienne, że sceptycyzm mną targa.
Tak ze trzy-cztery razy więcej znanych mi kobiet było zastraszanych, bitych, wyrzucanych z domu, szantażowanych, terroryzowanych celem zmuszenia ich do zrobienia aborcji, której nie chciały niż znalazło się w sytuacji, w której same chciały aborcji i z oczywistych względów miały pod górkę.
Nawet biorąc poprawkę na to, że o większości aborcji po prostu nie wiem, a moje doświadczenia są skrajnie niereprezentatywne, albo wręcz unikatowe: czyli totalnie wszystkie zmuszone i zmuszane do aborcji Polki – tak się akurat specyficznie ułożyło – znalazły się w kręgu akurat moich znajomych, podczas gdy wszyscy inni kojarzą wyłącznie takie, na których wymuszano lub wymuszono rodzenie, to i tak jest to dla mnie problem, którego nie rozwiąże gawędzenie o tym, że w aborcji nie ma nic złego, jeśli kobieta chce przerwać ciążę.
Ten wątek powinny podejmować pro-lajfy, ale tego nie robią, bo im z nim ideologicznie nie po drodze.
Zaśmierdliby feminizmem gdyby przyznali, że demoralizacja wypływająca z popkultury i mediów swoją drogą, Szatan przemawiający ustami proaborcyjnych aktywistek swoją drogą, ale życiu kobiety i dalszemu istnieniu zygotki zagrażają najczęściej ludzie, którzy powinni je wspierać, a torturują, bo są gnuśnymi, zbigociałymi pozerami z chorą potrzebą kontroli, równie chętnie kryjącymi się pod płaszczykiem bogobojności co racjonalizmu.
Ile aborcji niepełnosprawnych płodów to efekt presji najbliższego otoczenia?
Nie znam odpowiedzi. Nie mam pojęcia. Nie wydaje mi się, żeby to były jednostkowe przypadki.
Wcaleśmy tak daleko nie odeszli od przekonania, że kaleki bachor to wstyd, kara za grzechy, zły omen i takie tam srerdu-pierdu.
To się ma i jak do tej pory zawsze miało znacznie lepiej niż koncepcja kochania i akceptacji.
Szkoda, że nie pojawiają się nowe artykuły. Poczytał bym coś.
Zteskniony czytelnik
Taki mam harmonogram publikacji, tu nieprzypadkowo wiatr hula. Raz dwadzieścia postów w miesiąc, innym razem trzy w rok.
Zwykle marnie mi szło przewidywanie, w którą stronę mnie rzuci, ale tym razem zajęłam się czymś innym, żądze płodzenia wpisów blogowych wybijały mnie z rytmu, więc zostały powściągnięte.
Ku memu zdumieniu całkowicie i skutecznie.
Nowych jeszcze przez jakiś, potencjalnie długi czas nie będzie. Jak zacznę się zabierać za pisanie nowych to nie przestanę (a to się nijak nie przekłada na ilość publikowanych tekstów).
Mam dużo szkiców, ale wywalenie paru bzdur i dopisanie kilku akapitów trwało dłużej niż bym sobie tego życzyła.
Spróbuję, może.
PS.S.