Jestem tak chora, że przez ostatnich kilka dni ledwo udawało mi się dotrzeć do łazienki i z powrotem bez wywrotki. Nawet czytanie wiadomości i postów przekraczało moje możliwości, więc nie wsparłam protestów nawet jednym lajkiem.
Liczba osób wyoutowanych z jakichkolwiek działań społecznych jest bezprecedensowa.
Moje samopoczucie w skali ogólnokrajowej nie ma żadnego znaczenia, ale faktem jest, że nigdy nie było sytuacji, w której aż tak wiele osób jest chorych: grypy i przeziębienia nie znikły, ustępując pola covidowi. Nadal są aktywne.
Dochodzą do tego kwarantanny, izolacje i inne, niewirusowe problemy zdrowotne, które np. w październiku ’19 byłyby pod znacznie lepszą kontrolą niż teraz.
Innym niepodważalnym faktem jest, że żaden polityk, dziennikarz, aktywista nie mógł wierzyć w to, że ludzie nie będą protestować i nie wyjdą na ulice.
Nie było ku temu żadnych przesłanek: nie było powodu by przypuszczać, że taki scenariusz jest jedną z realnych ewentualności.
To nie było realną ewentualnością.
Nie wiem, jak to wygląda od strony prawnej, ale nie wydaje mi się, by – zważywszy na okoliczności – nie było opcji stwierdzenia “no dobra chłopcy, sprawa bardzo ważna, ale przełóżmy to głosowanie na wiosnę, bo przez zamieszanie, które na pewno będzie, możemy pogorszyć sprawę z tym wirusem w całym kraju“.
A może była… i choć w kontekście gwałconych kobiet czy molestowanych dzieci wiele z tych mend chętnie przyklaskuje teorii, zgodnie z którą sprawca został przez ofiarę sprowokowany (a co za tym idzie nie ponosi pełnej odpowiedzialności za swoje czyny, tylko coś tam między 90 a 40% – w zależności od stopnia “liberalności” danej mendy), to już w odniesieniu do własnych (lub osobiście aprobowanych czy chętnie usprawiedliwianych) działań, które najprawdopodobniej wywołają reakcję “X” umywają ręce i stwierdzają, że cała odpowiedzialność leży po stronie tych, którzy zareagowali, nie ma mowy o żadnym prowokowaniu.
Z jednej strony no dobra – show must go on – pandemia czy nie, rząd ma program do zrealizowania i trzeba się trzymać terminów…
… z drugiej to nieuczciwe wobec całego narodu. Nie tylko wobec tych, którzy mają jakiś pogląd odnośnie aborcji i ochotę na wyrażanie go, ale wobec wszystkich obywateli.
Dziesiątki tysięcy biznesów musiało zawiesić, ograniczyć albo zmienić charakter działalności (bez korzyści). Szkoły pozamykane, uczelnie pozamykane, do barów i restauracji pójść nie można, na basen i siłownię też nie, młodzież nie może nawet spacerować bez opiekunów – wszystko to niby z troski o dobro społeczeństwa, które w dłuższej perspektywie skorzysta na ograniczeniu liczby zarażeń.
Przecież ani właściciele ani pracownicy, ani klienci tych przybytków nie chcą niczyjej krzywdy: chcą zarabiać i dostarczać dobra i usługi. A jednak, ze względu na ewentualność i ryzyko musieli wszystko pozamykać na cztery spusty.
Dlaczego rządzący nie spojrzeli przez ten sam pryzmat na swoje działania – przy założeniu, że mieli jak najszlachetniejsze intencje (czyli działanie rządu, realizowanie jakichś tam planów, ratowanie ludzkich istnień)? Przecież mieli świadomość, że dziesiątki tysięcy ludzi nie zostanie w domach i wirus może dotrzeć do tysięcy kolejnych osób. Z troski o jedne życia kosztem innych żyć?
Nie znam ani jednej – żywcem ANI JEDNEJ osoby, która popierałaby pomysł prawnego zakazywania przerywania ciąży w przypadku zagrożenia życia matki i poważnych wad płodu.
“Poważna wada” – na >95% dziecko nie dożyje końca ciąży, umrze cierpiąc niedługo po porodzie, albo nigdy nie będzie zdolne do samodzielnego życia.
Nigdy na nikogo takiego nie trafiłam.
Jasne, że grupa znanych mi osób, którym zdarzyło się wpaść w płomienny nastrój w temacie aborcji może – i pewnie nie jest – reprezentatywną próbką społeczeństwa polskiego, ale… żeby nikt?
Nie ograniczam się do tych, których lubię i z którymi spędzam czas.
Staram się mieć na myśli każdego, kogo w miarę kojarzę i kiedyś słyszałam, jak zabierał głos na ten temat i nie znajduję nikogo: kompletnie, całkowicie i dokumentnie NIKOGO, kto kiedykolwiek pochwaliłby się takim stanowiskiem.
Różne, różniste, cała feeria spierdolenia, do wyboru do koloru, bezmacicznych i/lub nie uprawiających seksu w bieżącym tysiącleciu gorących przeciwników prawa do aborcji też od groma, ale przy śmiertelnie chorych i poważnie uszkodzonych płodach wszyscy lekko tracili rezon i zaczynali kombinować z nieco liberalniejszym podejściem.
Oczywiście o niczym to nie świadczy, bo próbka może być kompletnie niemiarodajna, ale mając ją nie wierzę, by istotna % część społeczeństwa faktycznie chciała takich regulacji prawnych.
Gdzie oni są?
Kim oni są?
Czy oni w ogóle istnieją poza monitorami i ekranami telewizorów?
Ostatnich kilka dni spędziłam całkiem poza Światem, ale wcześniej miałam okazję biernie wysłuchać kilku dyskusji i przemówień na temat aborcji.
Wcześniej mi się to nie zdarzyło – mogłam mówić bez bólu, więc odzywałam się, ewidentnie spychając ludzi z obranego kursu i nie zauważając, do jakiego portu próbują dopłynąć.
Ciekawe doświadczenie.
Głównym argumentem przemawiającym za niesłusznością aborcji jest brak wiary w medycynę.
Dyskusja teoretycznie jest o tym, czy kobiety powinny mieć prawo decydowania o przerwaniu ciąży w momencie, kiedy ta ciąża zagraża jej zdrowiu, życiu, lub płód/dziecko jest poważnie uszkodzony/e i niezdolne do samodzielnego życia.
Tylko teoretycznie. Żadna z tych, na które się załapałam wcale o tym nie była.
Wyglądało to mniej więcej tak:
– Co myślisz o aborcji?
– Jestem przeciwna. No chyba, że matce może się coś stać przez ciążę, albo dziecko chore, albo nie chce tego dziecka.
– No, ja też jestem przeciwna. No chyba że faktycznie są jakieś powody… to przesada z tym zakazywaniem aborcji nawet jak dziecko umiera.
– A wiesz, że mnie/ciotce/takiej Baśce z pracy lekarz powiedział, żeby usunęła, bo dzieciak jakiś felerny będzie? I dziecko zdrowe.
– O, ja też mam taką historię!
– No to może mają trochę racji z tymi zakazami…
Bohaterki większości tych historii:
MIAŁY WYBÓR – akcja toczyła się bądź to w Polsce przed 1993 rokiem, bądź to w kraju w którym aborcja była legalna i dostępna (nie tylko teoretycznie, ale i dostępna dla nich),
Miały świadomość, że dochtór, który im to mówi nie uchodzi wśród pacjentek za najbardziej kompetentnego w okolicy (jeden ma do tej pory ksywkę “rzeźnik”),
Nie miały przed sobą żadnych konkretnych wyników badań (stwierdzenie, że płód jest uszkodzony, zdeformowany lub umierający było luźną interpretacją nowinki technologicznej, jaką podówczas było USG, którego lekarze notorycznie nie umieli obsługiwać).
Mimo to dochodzi do magicznej transformacji i pominięcia wszelkich kluczowych elementów.
Nieistotne staje się to, że te kobiety miały wybór.
Nieistotne staje się to, że chciały mieć dzieci.
Nieistotne jest, że podjęły decyzję o rodzeniu mając świadomość, co twierdzi lekarz i że często/czasem/jest-jakaś-szansa-że się myli.
Nieistotne staje się, że chcąc mieć dzieci i mając wybór uznały, że aborcja w ich przypadku nie wchodzi w grę – albo, że wchodzi, ale i tak się na nią nie zdecydują, bo chcą tego dziecka i mają nadzieję/wierzą, że może jednak będzie zdrowe, a jak nie to i tak będzie.
Jedyną liczącą się kwestią pozostaje to, że lekarz się mylił a bobo urodziło się zdrowe i rumiane.
Publiczne dyskusje bardzo często wyglądają podobnie.
Zwłaszcza te, w których już na starcie pomija się lub odrzuca wszystkie przypadki, w których kobieta z dowolnych powodów nie chce kontynuować ciąży – zostają tylko te, które chcą urodzić dziecko.
Stawia się pytanie: Czy kobiety, które chcą urodzić dziecko powinny mieć prawo do decydowania, czy są gotowe podjąć próbę donoszenia ciąży i rodzenia w momencie, kiedy pojawiają się jakieś komplikacje?
A potem sra selektywnie dobranymi dowodami anegdotycznymi o (przeważnie) nieweryfikowalnych w żaden sposób pomyłkach lekarskich i opowieściami o tym, jak to dochtór rzekomo zalecił aborcję, a kobita zdecydowała się rodzić, a bobo zdrowe (albo i nie) i kobita nie żałuje swojej decyzji.
Czy to jest jakaś rzeczywistość alternatywna? Czemu to nie jest argumentem przemawiającym ZA tym, że kobiety wiedzą lepiej czego chcą i na co są gotowe? Tylko wieczne pierdu pierdu, że MIAŁA wybór, dokonała wyboru, nie żałuje, więc no… może mogła wybrać inaczej i pewnie byłaby z tym nieszczęśliwa, skoro jest szczęśliwa z tym, co wybrała, no to jak nie będzie możliwości wyboru, to wszyscy będą szczęśliwi?
Gdzież tu jest choćby jakiś cień logiki?
I czemu wszystkie te dochtóry z opowieści ZALECAJĄ lub NAKŁANIAJĄ albo NAMAWIAJĄ kobiety do aborcji?
Wszyscy minęli się z powołaniem, czy to taki dodający dramatyzmu rys literacki w którym bohaterka walczy z okrutnym Światem, który próbuje na niej wymusić usunięcie ciąży?
Czemu ten “przymus” i nacisk nie jest demonizowany, tylko zestawia się go z innym przymusem i naciskiem, który akurat tej konkretnej, chętnej na rodzenie kobiety by nie dotknął, więc można go uznać za nieproblematyczny?
Nie ma oburzenia, zdumienia, wtrętu na marginesie, że lekarz, który KAZAŁ pacjentce usunąć ciążę bądź to postąpił skandalicznie, nie ma nawet dobrodusznego ubolewania, że może nie miał dla niej dość czasu i nie dopilnował, by odebrała jego diagnozę jako opinię do wzięcia pod uwagę przy podejmowaniu decyzji (czyli: “ten lekarz stwierdził, że … – zasięgnę opinii innego; dwóch stwierdziło, że (…), więc mając świadomość, że szanse na to, że dziecko urodzi się zdrowe/uleczalne/zaleczalne są małe/minimalne/prawie żadne zdecyduję się ciążę donosić lub nie”). A skąd. Dla narratorów to zupełnie normalne, że lekarz ciężarnej KAZAŁ usunąć ciążę, więc pomijają ten wątek i prują dalej, ku morałowi, którym oczywiście nigdy nie jest “wybrała, urodziła i uważa, że wybrała dobrze“, a “wybrała dobrze, ale miała wybór, mogła wybrać źle, więc najlepiej, gdyby możliwie jak najwięcej kobiet nie miało wyboru“.
W 2019 roku w Polsce przeprowadzono 1110 legalnych aborcji.
Pomijając zagraniczne wyjazdy i kreatywne działania na własną rękę.
Zostawiając tylko te kobiety, które miały możliwość przeprowadzenia legalnej aborcji (i zdecydowały się na nią lub nie) – ile z nich żałuje, że miały wybór?
Ile kobiet, które miały możliwość przeprowadzenia legalnej aborcji w Polsce w ciągu ostatniej dekady żałuje, że miały wybór? Nie ile z nich żałuje swojej decyzji, ile wybrałoby inaczej. Ile żałuje, że w ogóle miały opcję wyboru i wolałyby nie mieć?
Ktokolwiek zebrał takie dane? Kogokolwiek to obeszło?
Nigdy nie trafiłam na takie opracowanie, nawet częściowe. Ale kto z perspektywy własnego życia i ważnych decyzji jakie podejmował żałuje, że w ogóle miał prawo wyboru (bez względu na to, czy po czasie uznaje daną decyzję za słuszną czy nie)?
Dlaczego podważanie istotności diagnoz lekarskich jest jednym ze sztandarowych argumentów za odebraniem prawa wyboru?
Skoro już na wstępie ogranicza się pulę potencjalnych matek wyłącznie do kobiet, które chcą rodzić, ale dostają wyniki badań, świadczące o tym, że dziecko jest najprawdopodobniej umierające, poważnie zdeformowane, bardzo chore to diagnozy lekarskie są tu bardzo istotne, ale przecież nie kluczowe.
Każda kobieta, która chce urodzić chce urodzić zdrowe dziecko.
Ogromna większość – i to ogromna, żadne tam 51%:49% – chciała/by urodzić zdrowe dziecko, ale kocha to, które już ma w brzuchu i zdecydowała/by się urodzić niepełnosprawne.
Po ograniczeniu “istotnych” w kontekście kompromisu aborcyjnego kobiet do tych, które chcą rodzić, i odsianiu wszystkich tych, dla których aborcja nie wchodzi w rachubę zostają dwie, nieliczne grupy:
1.) kobiety, które nie chcą lub nie widzą możliwości wychowywania niepełnosprawnego dziecka;
2.) kobiety, którym serce pęka, ale są gotowe zdecydować się na aborcję wiedząc, że na jej dziecko czeka tylko ogrom bólu.
Nikt nikomu nie wmawia, że diagnozy lekarskie są zawsze w 100% trafne.
Nie ma takiego powiedzonka, nie ma takiego stereotypu, nic takiego nie ma.
Każdy, kto zetknął się ze służbą zdrowia, choćby pośrednio wie, że są dobrzy lekarze, niezbyt dobrzy lekarze i źli lekarze – i że nawet ci dobrzy nie stawiają idealnych diagnoz w 100% przypadków.
Tu nie ma absolutnie niczego do obalania. Na okoliczność błędnych diagnoz przewidziano prawo do uzyskania opinii innych specjalistów, a i opinie nie stanowią nakazu dla ciężarnej.
Wszystko w myśl zasady: mamy garść bardzo dobrych argumentów, co prawda nie pasują do tezy, którą stawiamy, ale i tak ich użyjemy.
Medycyna to ściema, dochtóry notorycznie się mylą, każą kobitkom się skrobać, a te, które były zbyt słabe i zbyt mało heroiczne by się im przeciwstawić potem cierpią i żałują, a ich dzieci są martwe, bo wyskrobane.
Tak brzmi teza, do której pasuje większość narracji. Nie można takiej ludziom przedstawić, bo byłaby mało chwytliwa, ale do tak bzdurnego założenia łatwo zgromadzić argumenty, przemawiające za tym, że trzeba jak najszybciej zmienić ten stan rzeczy.
Więcej już napisać nie dam rady, i tak musiałam sobie zrobić kilka przerw na beznadziejne próby snu. Możliwe, że post jest zbyt nieskładny by go publikować, ale zważywszy na to, jak rzadko tu cokolwiek piszę i jak bardzo mnie męczy, że nie mogę zająć stanowiska w żaden istotny sposób, to wlepiam i wracam do prób nieuduszenia się.