Czy to kwestia przewrażliwienia? – być może. Mało mnie to obchodzi. Wiem, że skala dyskomfortu, niesmaku i frustracji przekroczyła moje oczekiwania. Nie spodziewałam się, że oglądanie sportu w TVP może być tak stresujące – i to zupełnie bez związku z faktycznym sportem.
Nie jestem i nigdy nie byłam wielką fanką żadnej konkretnej dyscypliny sportowej ani sportowca.
Właściwie to oglądanie czegokolwiek poza jazdą figurową na lodzie nigdy mnie nie porywało – a i o tym zdążyłam zapomnieć, bo w dostępnych mi kanałach telewizyjnych tego sportu od lat bardzo mało.
Wraz z sukcesami Adama Małysza i Kamila Stocha siłą rzeczy wciągnęłam się nieco w skoki narciarskie, ale niestety niewiele z tego pamiętam.
Bardzo lubiłam Janne Ahonnena. Bez względu na to, jakie akurat osiągał wyniki, wręcz wyczekiwałam tych momentów, w których kamera skupi się na nim.
Można powiedzieć, że niezobowiązująco na niego leciałam. Pewnie dlatego krzywiłam się za każdym razem, kiedy komentujący zawody (zwykle Dariusz Szpakowski) czynił niby to zabawne przytyki do jego wieku – albowiem pod koniec swojej kariery Janne był znacznie starszy niż pozostali zawodnicy.
Na krótką metę mogło to uchodzić za zabawne.
Trochę niesmaczne, trochę niegrzeczne, ale zważywszy na to, że takie komentowanie to jeden wielki, wymuszony słowotok – bo gadać trzeba non stop, a nie w każdej chwili dzieje się coś, co warto skomentować “na bieżąco” – wypadałoby więc brać poprawkę na to, że przejęzyczenia, gafy, lapsusy językowe i inne omyłki są wliczone w fach.
Moja wyrozumiałość i tolerancja dla tychże wyparowała w momencie, kiedy wysokie miejsca w zawodach (a i na podium) zaczął zajmować – najpierw niespełna, a potem już ponad czterdziestoletni – Noriaki Kasai.
To już było do jasnej cholery przegięcie.
Nie było nawet jednych zawodów, w których nie zaserwowałby co najmniej kilku przytyków do jego wieku. Ścigał się z własną finezją. Zaczynając od całkiem akceptowalnego “weterana” (wszak “weteranem” czegoś można być nawet w całkiem młodym wieku, jeśli to proporcjonalnie do średniej kawał czasu), całkiem płynnie przeszedł do anonsowania, że za chwilę na belce pojawi się:
- “emeryt”,
- “dinozaur”,
- “żywa skamielina”…
I tak dalej, i tak dalej. Nawet jak facet wygrywał i zdobywał złote medale, to i tak trzeba było podkreślić, jakie to niespotykane i nienaturalne niemal, że w takim wieku on jeszcze próbuje.
I to barwnie, najbarwniej jak się dało.
Oczywiście nie tylko Noriaki i Janne obrywali – ale albo oni dwaj najmocniej, albo się z czasem właśnie na to wyczuliłam.
Ostatecznie straciłam ochotę na oglądanie skoków narciarskich. W dużej mierze właśnie dzięki temu.
Tak oto przegapiłam, że promocja przemocy psychicznej w TVP Sport urosła do rangi misji.
Największe wrażenie zrobił na mnie niejaki Aleksander Dzięciołowski.
O jego klasie najlepiej świadczy to, że wiem jak się nazywa.
Wyczyn to nie byle jaki zważywszy na to, że z internetem jestem na bakier a sportu praktycznie nie oglądam – tak jak i telewizji w ogóle.
Telewizji to ja… słucham. Bez wielkiego zaangażowania – ot, leci w tle, podczas gdy jestem w drugim pokoju, ewentualnie mam ją za plecami. Sporadycznie coś zwraca moją uwagę.
Wywiady ze sportowcami zaczęły zwracać moją uwagę już pod koniec zeszłego roku.
Mniej więcej wtedy lecący w tle telewizor coraz częściej nadawał transmisje sportowe.
Zaczęło się chyba od skoków narciarskich. Skrzywiłam się i aż pobiegłam do sąsiedniego pokoju zapytać, co to było – bo pytanie w wywiadzie wydało mi się co najmniej nietaktowne. Szczegółów nie pamiętam, ale dni mijały, a te wstrętne wywiady przykuwały moją uwagę coraz częściej i częściej.
Może to taka strategia, mająca na celu właśnie przykucie uwagi?
Touche! Sama zaczęłam oglądać.
Trzeba facetowi przyznać, że fachowego kunsztu od, nomen omen, starszego kolegi Szaranowicza liznął i z tym wiekiem nie odpuszcza.
Korzysta z każdej okazji, żeby takiego sportowca dorwać w momencie, kiedy adrenalina już opada, emocje nadchodzą, a chwili na przemyślenie czegokolwiek jeszcze nie było.
Bolesne upadki, “niespodziewane” porażki, wyniki teoretycznie dobre, ale jednak sporo poniżej oczekiwań – idealny moment, żeby zapytać np.:
- Jak się czują z tym, że zawiedli kibiców?
- Czy nie mają wrażenia, że to już czas na zakończenie kariery?
- Czy już zrozumieli, że nie mają szans z młodszymi zawodnikami?
- Czy to już ich ostatni sezon?
Niby nic, niby nic… ale tak drąży, tak dokręca tę śrubę, że jeden po drugiej ryczą jak bobry po max trzecim pytaniu.
Może i nie tak wiele tych wywiadów ze sportowcami widziałam, ale tylu ludzi płaczących z tego samego powodu nie widziałam od czasu transmisji z pogrzebu Kim Dzong Ila.
A może nie rozumiem o co chodzi w sporcie – takim, co to się go ogląda i transmituje?
W bezgranicznej naiwności swojej wydawało mi się, że o to, by – z przeproszeniem – mieć komu kibicować.
Nie przeczę, że taki artysta gaslighter może mieć wysokie walory rozrywkowe. Różnych ludzi bawią różne rzeczy, ale załamania i utrata panowania nad emocjami cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem.
Ale czy działalność takiego dziada, jednego z drugim nie ma przypadkiem delikatnie demotywującego wpływu na sportowców?
I tak, wiem, że rywalizacja, że odporność psychiczna… – że ludzie, którzy osiągają najlepsze krajowe, europejskie czy światowe wyniki w czymkolwiek swoje przeszli i są już na pewne rzeczy uodpornieni.
Najwyraźniej na to nie są, skoro ryczą.
Zresztą czemu mieliby być?
Przecież to nie są ich własne słabości, z którymi muszą się liczyć. Nie pech, z którym muszą się godzić. Nie hejterzy, których dla świętego spokoju mogą unikać.
To dziennikarz – nie on jeden taki artysta, ale on jeden taki wybitny – z którym chyba muszą rozmawiać, a to w jaki sposób ich traktuje najwyraźniej wszystkim odpowiada, bo mało, że się koleś nie powściąga, wręcz wydaje się, że śrubuje sobie na nich życiową formę.
Najgorsze jest, że on się śmieje. Sportowcy ryczą, a jemu wtedy na twarz wypełza obezwładniający uśmiech.
I to nie jest żadna tam nerwowa reakcja, która się czasem ludziom zdarza – że się uśmiechną albo zaśmieją w nerwach, nie mając pojęcia jak zareagować na sytuację, w której się znaleźli (a powiedzmy, że teoretycznie mogłoby tak być: początkujący dziennikarz przeprowadza wywiad, jest zestresowany, zawodnik zaczyna płakać, dziennikarz nie wie jak się zachować i kończy z nietaktownym uśmiechem w ramach próby pocieszenia).
Ni hu hu. To jest radość. Niczym niezmącona radość i ekstaza, na którą ten osobnik z niewiadomych przyczyn ma odgórne przyzwolenie, bo szczerzy mordę przy zapłakanych lekkoatletach na zdjęciach sprzed czterech lat tak samo, jak robił to kilka tygodni temu.
W celach ilustracyjnych wspomogłam się sztandarowym screenem z lipca 2018 roku. Nie jest tendencyjnie dobrane ani wyjątkowe. On się po prostu tak zachowuje.
Z pewnym sprzeciwem spotkał się niestety chyba tylko raz.
Adam Kszczot miał tyle szczęścia, że najwidoczniej zdołał odetchnąć i zareagować. Tutaj póki co można jeszcze zobaczyć filmik.
Całość wywiadu brzmiała tak:
Dzięciołowski: A co powiedział(byś?) ten bieg o twojej formie, bo trener mówi “Adam taki szybki jak w Rio, już pewnie nigdy w karierze nie będzie”, ale jest tutaj, w Londynie najszybszy w tym roku. No i co to znaczy?
Adam Kszczot: Nie powinieneś mi takich rzeczy mówić. Dzięki, pa.
Dzięciołowski: Tyle Adam Kszczot.
A gdyby komuś się wydawało, że w ostatnich sekundach nie widać na jego twarzy drwiącego uśmiechu, to powinien bezzwłocznie spróbować powiedzieć “Kszczot” tak, żeby usta ułożyły mu się w ten sposób.
Dzięciołowski nie jest jedyny.
Najwyraźniej udało nam się stworzyć całą kulturę przeprowadzania wywiadów ze sportowcami, bo dwa tygodnie temu, olimpijski wywiad z Kamilem Stochem (któremu nie udało się zająć wysokiego miejsca) przeprowadził niejaki Michał Chmielewski – który dopadł go pod skocznią i zaczął wywiad od wyrecytowania mu w twarz listy niepowodzeń w tym sezonie.
Trzykrotny złoty medalista olimpijski, mistrz świata, dwukrotny zwycięzca pucharu świata – lista zdobytych medali długa jak litania, w istotnym stopniu człowiek osobiście odpowiedzialny za to, że dziennikarze sportowi mieli zajęcie – i nawet jego koleś raczy chamskimi pytaniami, po których miał łzy w oczach.
I nawet w jego przypadku ludzi to nie wkurza na tyle, żeby swój sprzeciw wyrazić?
Nie żeby takie traktowanie było bardziej niestosowne w przypadku osoby tak utytułowanej, a mniej jeśli ktoś medali z olimpiad i mistrzostw nie przyniósł – ale większość gnojonych lekkoatletów nie miała nawet ułamka takiej promocji w mediach, to i szanse na to, że telewidzowie nie zdążyli skojarzyć kto jest ofiarą i w jakim kontekście, a już było po płaczu i po wywiadzie.
Jednak dość ciężko nie wiedzieć kim jest Kamil Stoch, a transmisje z jedynej dyscypliny na zimowej Olimpiadzie, gdzie były oczekiwania medalowe parę milionów ludzi chyba jednak widziało. I nic im tam nie zgrzytało?
Czy zgrzytało – ale niestety nie na tyle, by zauważyć, że oni ciągle to robią?
Czyżby to było trudniejsze do zauważenia przy regularnym oglądaniu sportu? Albo przy połączeniu wizji z fonią? Fakt, że sama miałam skrajnie odmienne odczucia względem filmów, które najpierw obejrzałam, a potem wysłuchałam zza ściany czy zza pleców – ograniczenie się do audio sprawiło, że zwracałam uwagę na rzeczy, które zdołałam przegapić oglądając.
Ale może to po prostu kwestia tego, że ludzie nie widzą w tym nic złego, bo właśnie do tego są przyzwyczajeni?
Żeby tak kogoś dopadać w momencie, kiedy jest najbardziej podatny na zranienie i wtedy go dźgać między żebra z durnym uśmiechem na mordzie i wyjaśnieniem, że to wszystko tak z życzliwości.
Moją uwagę zwróciła jeszcze jedna, wybitnie nieelegancka akcja.
Jak już zaczęłam oglądać tę Olimpiadę – z nie największym zaangażowaniem – to okazało się, że z tego, co chciałabym oglądać to niestety, ale nie ma transmisji. No cóż.
Stanęło na tym, że z pełną uwagą i zaangażowaniem obejrzałam tylko łyżwiarstwo szybkie… bo akurat było.
W niesmak i konsternację wprawiła mnie dziwna akcja z Andżeliką Wójcik.
Najpierw wyemitowano wywiady, w których dziewczyna deklarowała, że będzie się ścigać o złoto, że chce udowodnić, że jest najlepsza na Świecie, że pokaże wszystkim swoją klasę. Ewidentnie napompowana emocjami, zagrzana do walki…
W pierwszej chwili pomyślałam “co ona wygaduje?! przecież nie można tak zapeszać…“, w drugiej uznałam to za idiotyzm – wszak skoro miała przed sobą siłowo-wytrzymałościową rywalizację, bieg na czas, to takie wewnętrzne przekonanie, że TAK, JESTEM NAJLEPSZA & TAK, WSZYSTKIM POKAŻĘ to chyba całkiem stosowny do okoliczności stan umysłu.
Użyła jakiegoś dziwnego słowa, przez które zaczęłam ją guglać – bo po samym kontekście nie umiałam stwierdzić, czy wygrała Puchar Świata, czy zawody wchodzące w skład PŚ w łyżwiarstwie szybkim.
Zanim ustaliłam, że to drugie – choć brzmiało jak to pierwsze – komentatorzy zdążyli kilka razy wspomnieć o jej oczekiwanym złocie. Wałkowali to tak zawzięcie, jakby się zabierali za ciasto francuskie.
Kontynuowali to aż do biegów finałowych.
Wygrała Amerykanka, Andżelika skończyła na 11 pozycji.
Kaja Ziomek – druga reprezentantka Polski, utytułowana, w niezłej formie zajęła miejsce 9.
O Kai wcześnie prawie nie wspominali, o Andżelice gadali na okrągło – żeby ostatecznie skwitować jej jedenastą lokatę stwierdzeniem, że niektórym to przydałoby się trochę pokory.
Dziwaczne to było. Po prostu dziwaczne.
Obie były w finale, obie miały szansę na wygraną (choć niewielkie, bo kilka innych zawodniczek wydawało się być w jeszcze lepszej formie), a pompowali tą gadaninę jakby od początku chodziło tylko o to, żeby tej Andżelice utrzeć nosa za tą bezczelną wiarę we własne możliwości, jaką się wcześniej dzieliła.
Pokora dobra rzecz, ale nie u każdego, nie zawsze i nie w każdej sytuacji.
U osób chcących sięgnąć po najwyższe trofeum, najcenniejszy medal i najlepszy wynik na Świecie POKORA nie jest chyba najlepszym pomysłem w momencie, kiedy właśnie się zabierają do tej rywalizacji.
Pokorni to niech oni sobie będą jak będzie trzeba czekać w kolejce do odprawy na lotnisku, to wszystkim na dobre wyjdzie – albo jak zajmą 11 miejsce i przyjdzie im się godzić z tym, że to jeszcze “nie tym razem” i że może nigdy, ale przecież nie przed startem.
A w ustach ludzi, pracujących w stacji, która z taką lubością pompuje w sportowców coraz mniej-drobne złośliwości i podsrywa chamskimi pytaniami, które mają tylko dopiec wychwalanie “pokory” wydaje się mieć wymiar czysto praktyczny.
Toć jak sportowcom braknie pokory i zaczną wyjeżdżać z bezczelnymi i niewybaczalnymi tekstami klasy (parafrazując Kszczota): “Nie powinieneś mi zadawać takich pytań. Dzięki, pa.” to sami musieliby jakiejś elementarnej kultury i przyzwoitości liznąć.
O języku polskim nie wspominając.
Bo żeby nastoletnia Rosjanka, która się niedawno zaczęła uczyć polskiego “sama”, albo trenerzy, którzy pięć czy trzy lata temu przyjechali z jakieś Serbii, Czech czy Estonii płynniej i – w przeciwieństwie do prezenterów i dziennikarzy TVP – poprawnie wypowiadali po polsku to jednak siara jest.
Wywiad z nią też syfiasty nawiasem mówiąc. Z każdej strony ją pajac próbował zajść i podpuścić, żeby powiedziała coś złego o Rosji. Nie dała się, więc brawo dla niej.