Ten wpis jest przerośniętym akapitem, wyjętym z posta Postrzeganie chorób psychicznych i chorych psychicznie – w założeniu nie miał występować niezależnie… tzn. przynajmniej w przeciągu ostatniego miesiąca, kiedy próbowałam go dokończyć miał być tylko dodatkowym akapitem. O ile mnie pamięć nie myli, to ze względu na tę historię zaczęłam pisać post o postrzeganiu, więc… jajko i kura – zresztą mniejsza o to.
Podobno ta kobieta cierpiała z powodu choroby psychicznej, która zmieniła jej życie w piekło i ostatecznie doprowadziła do jej śmierci.
Może i tak – nie wiem i najprawdopodobniej nigdy się nie dowiem, ale… już nawet nie wiem, kiedy usłyszałam jej historię po raz pierwszy. Coś mnie tknęło, ale zwykle uciekam od takich treści, więc dopiero po którymś z kolei przypadkowym natknięciu się na wspomnienie o niej doszłam do wniosku, że “no dobra, zacznę czytać“.
Przeczytałam chyba wszystko, co się dało i długo nie mogłam tego przetrawić. Nie tyle samej historii, co tego, jak wielu ludzi po zapoznaniu się z – jak mniemam – z grubsza tymi samymi materiałami, co ja mogło tak ochoczo traktować hipotezę o jej chorobie jako prawdopodobne wyjaśnienie tego, co się działo.
Jeśli pominie się pewne fakty to jasne: pasuje całkiem nieźle. Ale jaki sens ma pomijanie ich? Poza mimowolnym udowadnianiem, że chodzi wyłącznie o dostarczanie sobie rozrywki cudzą tragedią?
No sorry – ja nie mam nic przeciwko analizowaniu nawet najbardziej szalonych scenariuszy. Ale czemu upierać się, że najbardziej prawdopodobnym jest ten, na który wskazuje znacznie mniej przesłanek niż na inny? Nie rozumiem. Cóż to za logika?
Long story short:
Tkwiła w nieudanym małżeństwie z maltretującym ją misiakiem, stwierdziła że ma dość i odchodzi.
Wniosła o separację, jako powód rozkładu pożycia podała m.in. fakt, że przejawiał skłonności przemocowe wobec niej. Nie mieli dzieci, nie żądała alimentów, chciała tylko zakończyć to małżeństwo.
Warto zauważyć, że jedyną osobą, która podejrzewała czy też “diagnozowała” u niej zaburzenia psychiczne, a dokładniej osobowość mnogą był jej były mąż – psychiatra.
“Zdiagnozował” jej to po tym, jak od niego odeszła i oskarżyła o maltretowanie.
Rodzina, z którą była bardzo blisko, znajomi, partnerzy, ludzie w pracy nie widzieli w jej zachowaniu nic niepokojącego. On też nie – dopóki nie postanowiła od niego odejść. Potem zdaje się z jego ust padło stwierdzenie, że to on się z nią rozstał ze względu na jej problemy.
Warto też pomyśleć o tym przez moment – zwłaszcza jeśli na późniejszym etapie ulegnie się skłonności do odmawiania jej prawa głosu i traktowania jej słów i tego, co się działo za niewiarygodne świadectwa osoby “cierpiącej na chorobę psychiczną”.
Gość jest lekarzem. Psychiatrą. Nie maltretuje żony. Zauważa u niej niepokojące objawy. Podejrzewa u niej rozdwojenie jaźni – i nie robi nic, by spróbować jej pomóc. Nie dąży do formalnego zdiagnozowania zaburzeń. Żona pracuje z małymi dziećmi i istnieje ryzyko, że to może doprowadzić do tragedii. Następuje eskalacja rzekomych urojeń. Gość nadal nie robi nic w kierunku rozpoczęcia ewentualnego leczenia, nie prosi nikogo o niezależne opinie.
Jak wiarygodny jest ten człowiek przy założeniu, że to wszystko jest prawdą? Co za człowiek nie próbuje pomóc żonie, która cierpi? Co za psychiatra pozostaje obojętny na to, że osoba potencjalnie chora nie jest leczona i pracuje z małymi dziećmi? Wszak jej druga osobowość jest skłonna do przemocy, destrukcyjna, nie wiadomo ile, z przeproszeniem, tych osobowości tam jeszcze jest, a on ogranicza się do deklarowania, że nigdy nie zrobił jej nic złego?!
Jakim można traktować jego słowa jako warte uwagi, skoro są tylko dwie opcje: maltretował ją i kłamie, lub… nie maltretował, mówi prawdę, ale pozostawał obojętny na jej cierpienie i nie zważał na to, że jej podopieczni są zagrożeni?! Obie są koszmarne, obie nie przedstawiają go jako osoby godnej zaufania.
Przez kilka miesięcy żyła sobie spokojnie, po czym zaczęła dostawać głuche telefony, i telefony z pogróżkami.
To były lata ’80, czyli czasy, kiedy anonimowe wydzwanianie do ludzi i straszenie, czy żarty były całkiem popularną rozrywką, ale sytuacja się powtarzała, więc zgłosiła to na policję.
Po zaangażowaniu policji prześladowania się nasiliły, zaczęła dostawać też liściki z pogróżkami, podrzucane na schody.
Ktoś przeciął jej linię telefoniczną, ktoś rozbił jej lampę przy wejściu do domu. Po tym, jak została zaatakowana we własnym garażu przeprowadziła się, zmieniła nazwisko, przemalowała samochód i zatrudniła prywatnego detektywa.
Prześladowania nie ustały, kolejny atak, została dźgnięta nożem.
Policja założyła podsłuch w jej telefonie, ale kiedy dom był pod stałą obserwacją ani ataki ani groźby się nie pojawiły. Kiedy zwinęli się z interesem pogróżki znowu się pojawiły. Policja przestała jej wierzyć, bo nie mogli nikogo nakryć.
Kilka miesięcy później została znaleziona w rowie, wyziębiona, pocięta i pobita.
Koleżanka, obawiając się o jej bezpieczeństwo postanowiła wprowadziła się do niej z mężem, atak nastąpił. Ktoś podpalił dom i przeciął linię telefoniczną. Mąż koleżanki pobiegł do sąsiadów, żeby wezwali policję i straż – na ulicy spotkał mężczyznę, który nie zareagował na jego wołania, tylko uciekł. Nie mogąc zlokalizować podejrzanego uznano, że Cindy zaaranżowała całą sytuację.
Dostała skierowanie do szpitala psychiatrycznego, gdzie spędziła niemal trzy miesiące. Psychiatra, który ją tam wysłał w oparciu o policyjną opinię podejrzewał u niej skłonności samobójcze, ale to nie była przymusowa odsiadka, zdaje się, że wręcz chciała tam pójść w nadziei, że przynajmniej tam będzie bezpieczna.
Tamtejsi lekarze nie dopatrzyli się u niej takich objawów, a jedynie problemy wynikające ze stresu i strachu, adekwatne do prześladowania, o którym mówiła i traumę po napaściach.
Trzy miesiące stałej obserwacji – zero symptomów “zdiagnozowanej” przez byłego męża osobowości mnogiej.
Nie-lekarze nie-specjaliści dopatrzyli się u niej zachowań niecharakterystycznych dla ofiary, bo mimo pogróżek nie była w pełni zaszczuta i wychodziła na spacer z psem. (Wychodziła na spacer z psem pozostając pod stałą obserwacją policji. Byli w pobliżu, wiedziała że są w pobliżu – szaleństwo; zwłaszcza że nikt nie napadł jej na ulicy, tylko w jej własnym domu).
Prześladowania trwały. Latami. Zgłaszała kolejne incydenty na policję, starała się nie mieszkać sama, ale wciąż dostawała pogróżki.
Po paru latach przyznała, że nie mówiła wszystkiego co wie, bo – to już nie jej opinia, tylko fakty – ilekroć zgłaszała nękanie, prześladowania się nasilały. Im więcej szczegółów podawała, tym było gorzej, a jednocześnie – ilekroć policja zakładała podsłuch, rozstawiała kamery lub obserwowała jej dom, ataki kompletnie ustawały, bez względu na to, czy Cindy o tym wiedziała, czy nie.
Policja nie znalazła żadnych dowodów na to, że ta kobieta sama – świadomie lub nie – wyrządza sobie krzywdę.
Przekopywali jej śmieci – nie znaleźli ścinków gazet. Śledzili ją, pilnowali, nic.
Zamontowano monitoring, o którym nie została poinformowana, ponieważ podejrzewano, że jej “druga osobowość” ją atakuje – nie zyskano przy tym żadnych dowodów obciążających ją ani jej “drugą osobowość”. Nie zrobiła nic podejrzanego.
Była pielęgniarką, pracowała w przedszkolu dla dzieci z problemami emocjonalnymi. Po sześciu latach nękania dostała wilczy bilet i została zwolniona z pracy, którą kochała za sprawą “fachowej opinii” gościa, który nigdy jej nie widział. Zdiagnozował ją na odległość. Zapoznał się z historyjkami o jej chorobie, orzekł, że jest chora psychicznie, a co za tym idzie potencjalnie niebezpieczna dla dzieci, więc niezdolna do pracy.
Próbowała ją odzyskać, ale trafiła na mur. Mocno to przeżyła, bo była to jedyna rzecz, dzięki której jako tako się trzymała; prześladowania znów się nasiliły, próby ujęcia sprawców ustały, bo śledztwo było kosztowne, a nie przynosiło rezultatów.
Pewnego dnia zaginęła. Znaleziono jej samochód, w środku były zakupy i ślady krwi.
Dwa tygodnie później znaleziono jej ciało na podwórku opuszczonego domu, bosą, związaną i odurzoną koktajlem z morfiny i innych leków znieczulających. Koroner nie orzekł, że to było samobójstwo, bo jakkolwiek teoretycznie możliwym było, by odpowiednio sprawny człowiek związał się w ten sposób, tak kompletnie nieprawdopodobnym, by osoba, której tolerancja na morfinę nie była monstrualnie wysoka była w stanie zrobić sobie zastrzyk z tak końskiej dawki narkotyków i związać się przed utratą przytomności.
Mimo że nie było przesłanek świadczących o tym, by nadużywała opiatów uznano jej śmierć za samobójczą.
Z tego, co przeczytałam i obejrzałam na youtube ludzie, zapoznawszy się z tą historią dochodzą do wniosku, że całkiem prawdopodobnym jest, by cierpiała na rozdwojenie jaźni, w którym jej druga osobowość była w pełni świadoma istnienia pierwszej i nastawiona na to, by ją zniszczyć, torturując i prowokując wszystkich do podejrzeń, że sama to sobie robi:
a) magicznie wiedząc, kiedy jest obserwowana, a kiedy nie,
b) idealnie ukrywając wszystkie dowody, np. ścinki gazet, z których robiono wyklejankowe kolaże z pogróżkami, podrzucane na próg;
c) organizując i opłacając ludzi, którzy na potrzeby tych przedstawień wydzwaniali do niej o określonej porze, włamywali się i atakowali ją, by uwiarygodnić, że ma prześladowcę – i którzy nigdy nie pisnęli o tym nikomu ani słówka (gdzie ich znajdowała?)? Czy może ktoś ze znajomych miałby być w zmowie z jej drugą osobowością? czy pilnowana niemal non stop robiła sobie jakieś wypady w szemraną okolicę, gdzie znalazła kogoś, kto był chętny to zrobić za parę dolarów i nie będąc z nią w stałym kontakcie magicznie wiedział, kiedy powinien się zakraść i przeciąć linię telefoniczną tak, by nikt go nie zauważył? czy miała go i była w stanie ukryć stały kontakt z osobą, albo osobami, które to robiły… ale jednocześnie nigdy nie nacięły się na “pierwszą”, niedestrukcyjną Cindy?
Do tego cała koncepcja, że robi to sobie sama miała poparcie wyłącznie w słowach byłego męża i frustracji policji, która nie była w stanie zlokalizować prześladowcy, więc zaczęła się doszukiwać u Cindy “dziwnych zachowań”… które pasowałyby do tej historii tylko pod warunkiem, że pierwsza osobowość Cindy była świadoma istnienia drugiej.
Czy to nie jest przypadkiem ZBYT grubymi nićmi szyte?!
Maltretujący mąż… środowisko osób mających dostęp do morfiny i leków odurzających… policjant zajmujący się sprawą, wprowadzający się do niej i wdający się z nią w romans… niekonsekwentne zbieranie dowodów… koroner wykluczający samobójstwo… współlokatorzy, rodzina, znajomi, współpracownicy, detektyw, funkcjonariusze nie zauważający u niej objawów uzależnienia od opiatów, które u drobnej, szczupłej kobiety musiałoby osiągnąć monstrualne rozmiary, żeby uzyskać tak wysoką tolerancję na te środki, by po tej końskiej dawce, którą dostała móc się jeszcze związać (nie przyjęła tego doustnie, więc jeszcze trzeba było się pozbyć strzykawki! ew. opłacić kogoś, by ją zabrał, albo liczyć na to, że ktoś znajdzie zwłoki i ją zwinie, żeby wszystko wyglądało na morderstwo)?
Przy tym wszystkim wartą wzięcia pod uwagę jest hipoteza, że kobieta miała rozdwojenie jaźni, umiejętności kamuflażu godne członka służb specjalnych i niespotykaną w skali Świata umiejętność ukrywania uzależnienia od narkotyków?
Jak można spać spokojnie wiedząc, że jak się ludziom podsunie taką historię i zasugeruje, że odpowiedzialność “ponosi” choroba psychiczna to porzucą resztki logicznego myślenia i zwyczajnie to łykną?
Ja rozumiem, że można nie mieć rozeznania w psychiatrii, ale żeby przypisywać komuś nadludzkie zdolności tylko dlatego, że ktoś rzucił magiczne hasło “choroba psychiczna’?
Cindy zginęła w 1989 roku, ale mamy 2019 i ludzie nadal chętnie łykają.
Największą zagadką jest dla mnie to, w którym miejscu ta sprawa jest zagadkowa, bo dostrzeżenie tej wielkiej tajemnicy mnie przerasta.
W przeciągu to można stać…
Archaizmy nie są błędami językowymi.