Święta, święta… a skoro minęły, to spokojnie mogę zacząć o nich pisać* – a tak dokładniej to nie o świętach, a o Świętym Mikołaju. W poprzedniej notce o świątecznym narzekaniu nie wspomniałam o utyskiwaniach na koncept siwego dziada, włamującego się do domów pod pretekstem pozostawienia upominków dla mieszkających tam dzieci.
*nie zamierzałam, ale dygresja w innej notce rozrosła się do takich rozmiarów, że zaczęła przyćmiewać inne elementy (a jako, że ten motyw nasunął mi się już dwa razy, to nie będę się bronić; podejmę).
Rzeczą, która najbardziej mnie intryguje jest to… w co właściwie wierzą dzieci?
Teoretycznie mogłabym zapytać jakichś dzieci, ale z kilkorga tych, do których mam dostęp połowa jest za mała, a ćwierć na granicy odkrywania co jest ściemą a co nie – reszta jest już w wieku, w którym nie przystoi przyznawać się do wiary w bajki, więc szanse na to, że dowiem się czegokolwiek wydają się być raczej niewielkie.
Cierpię też na poważny deficyt dorosłych, którzy mogliby powiedzieć na ten temat coś sensownego: większość “nie pamięta” nic konkretnego, albo nie miała okazji sprawdzić, jak ułożyliby sobie te historie, bo nigdy nie odwiedził ich ani Mikołaj, ani Dziadek Mróz.
Chcąc nie chcąc zostanę przy swoich wspomnieniach.
Oczywiście, że wierzyłam w Świętego Mikołaja.
Czemu miałabym nie wierzyć? Przecież rodzice mówili, że “przychodzi”. Kilka razy nawet widziałam go na własne oczy – fakt, że za każdym razem wyglądał inaczej, ale szukałam sobie najbardziej oczywistych i logicznych rozwiązań… nie biorąc pod uwagę opcji, że wszystkie te chaotyczne i mgliste opowieści są ściemą od początku do końca.
Sporą część dzieciństwa spędziłam w kościele, więc jeżdżące po niebie sanie, czerwononose renifery, Lapoński domek, kominkowa inwazja i prezenty wyłącznie dla grzecznych dzieci raczej nie były dominującą wizją.
Nie wiem, czy widziałam jakieś bajki z tym motywem (możliwe, że tak), ale z żywotem świętego zapoznawałam się na pewno, wiele razy. Facet nie żył od szesnastu wieków, więc nie mógł przynosić prezentów – tym bardziej, że za życia podobno nie był specjalnie zainteresowany ofiarowywaniem ludziom zbytku.
Może byłyby dominującą wizją, gdyby ktoś uparcie tak mi ją przedstawiał… ale chyba nikt tego nie robił, a nawet jeśli, to niezbyt konsekwentnie.
Nie wiem, jak zachowują się rodzice, przedstawiający dzieciom wizję Świętego Mikołaja, ale nawet jeśli niektórzy wykazują przejawiają spore zaangażowanie w tym temacie, to zapewne nie są w tym konsekwentni (a nawet jeśli są, to dziecko mające kontakt z innymi dziećmi, babciami, ciotkami, bajkami, mediami dostaje różne wersje) i stanowią znaczną mniejszość – co najpewniej owocuje tym, że każdy dzieciak składa to sobie do kupy w trochę inny sposób.
Złożyłam to sobie i ja.
Minęło zbyt wiele czasu, nie mam pojęcia co dokładnie mówili.
Kojarzę jakieś dziwne opowieści o spotykaniu Mikołaja przy okazji zakupów w mieście i regularnym, listopadowym informowaniem “go” o tym, że źle się zachowuję, w związku z czym nie powinnam dostać żadnego prezentu.
Codziennie biegałam na roraty a przed mszą zawsze była jeszcze półgodzinna pogadanka. Piątego grudnia kościół odwiedzał Mikołaj, który wręczał prezenty kilku dzieciom (na kilkanaście-kilkadziesiąt obecnych), reszta wracała do domu i zapominała o sprawie (bo żadne prezenty na nich nie czekały), albo czekała na pojawienie się innego Mikołaja, który miałby prezenty dla nich.
Należałam do tej drugiej grupy i wykazywałam absolutne zero sceptycyzmu.
Co najmniej raz biegłam przez całą drogę powrotną, żeby wrócić z kościoła jak najszybciej i zdążyć zobaczyć Mikołaja – potem byłam na siebie zła, że nie biegłam szybciej, bo podobno “właśnie wyszedł” (to było chyba bezpośrednio przed Pierwszą Komunią).
Rok wcześniej (i to był chyba ostatni raz, kiedy “odwiedził” mnie Mikołaj) byłam zafascynowana tym, że miał głos zupełnie jak babcia i uporczywie dzieliłam się tym spostrzeżeniem, wkurzając wszystkich – ale oczywiście nie przyszło mi do głowy, że to była babcia.
To jeszcze nie był ten etap, w którym byłabym skłonna podejrzewać rodziców o częstowanie mnie jakąkolwiek ściemą.
Kiedy pewne drobiazgi się nie kleiły, tłumaczyłam je sobie w najbardziej niewinny i logiczny sposób:
Fakt otrzymania jakichkolwiek prezentów nie miał żadnego związku z tym, jak grzeczne było dziecko, a niektóre w ogóle nigdy nic nie dostawały?
Wysokość zarobków rodziców miała ścisły związek z ilością i jakością prezentów?
Mikołaj miał czas na zwiedzanie sklepów spożywczych i wielokrotne dyskusje z tymi samymi ludźmi? A ewentualne pojawienie się (lub nie) prezentów było uzależnione od ich opinii?
Problemy finansowe Mikołaja dziwnie synchronizowały się z sytuacją finansową rodziców?
Mikołaj wyglądał za każdym razem inaczej, a to zakradał się cichaczem, a to siedział przez pół godziny w kościele?
Bardzo grzeczna koleżanka nie dostawała nic podczas gdy niemal równie grzeczny kolega tonął pod górą zabawek, a ja dostałam prawie dokładnie to, co chciałam w dwa dni po tym, jak podpuszczałam koleżanki, żeby zjeżdżały z górki na sankach w miejscu, w którym nieoczekiwanie wyrzucało z trasy (górka była stroma, dość wysoka, a upadki bolesne) i śmiałam się bo pospadały.
No to…
Przed świętami po mieście kręcą się jacyś poprzebierani w idiotyczne ciuchy dziwacy, którym rodzice dają pieniądze na prezenty i przekazują im listy/prośby od dzieci, a wszystkim zarządza jakiś Mikołaj nadrzędny, który decyduje o tym, czy, kto i co dostaje, ale część dzieci nie dostaje prezentów w ogóle bo ich rodziców nie było stać na uiszczenie opłaty… a opowieści o tym, że grzeczne dzieci zostaną nagrodzone było po prostu kolejnym sposobem na pognębienie tych, którzy i tak nie mają… albo cały ten magiczny Mikołaj istnieje, ale wychodzi z założenia, że biedne dzieci są gorsze i nie zasługują na spełnianie marzeń.
To się trzymało kupy… przynajmniej przez jakiś czas.
Nie pamiętam, kiedy się zorientowałam, że to nie tak (zanim doszłam do wniosku, że właściwie niewiele się myliłam). Najprawdopodobniej nie było żadnego spektakularnego momentu “szoku”. Może przychodziło stopniowo, a może pojawiło się w momencie, kiedy to nie miało większego znaczenia.
Faktyczne olśnienie przyszło później, znacznie później.
O niektórych rzeczach mówi się, że są słodko-gorzkie. Ta jest gorzko-kwaśna.
Bo mimo wszystko uważam, że mit Świętego Mikołaja spełnia wysokie walory edukacyjne.
Nie szalałabym z określaniem ich mianem nauki, która byłaby komukolwiek “potrzebna” w akurat takiej formie, ale z braku laku można wyciągać wnioski z rodzicielskiej ściemy…
We względnie nieskomplikowanej i przystępnej formie młody człowiek ma okazję poznać esencję życia, a im szybciej zrozumie o co chodzi, tym łatwiej mu będzie przez nie przejść.
No bo co my tu mamy?
Zaczyna się od serii nietrzymających się kupy, absurdalnych i totalnie sprzecznych bzdur, w które wszyscy wydają się wierzyć.
Nawet najbliższe osoby kłamią ot tak sobie – bez żadnego wyraźnego powodu, bo nawet nic w ten sposób nie zyskują.
Urządzają jakieś idiotyczne maskarady i opowiadają wyssane z palca brednie, żeby przez dwa ostatnie miesiące roku móc szantażować dzieciaka i wpajać mu, że za bycie grzecznym spotka go szybka nagroda (a i to tylko w najlepszym, najmniej toksycznym wydaniu; prawdopodobnie najczęściej wszystko kręci się wokół wpasowywania się do czyichś oczekiwań, lizusostwa i udawania – bo przecież nie ma opcji, że dzieciak jest niegrzeczny bo ma taki kaprys i może go sobie zmienić ot tak, na pstryknięcie palcami, omamiony wizją nowego roweru, ipoda czy innego badziewia).
Zdarza się, że za mikołajowy sceptycyzm dzieci karze się złością albo wpędzaniem w poczucie winy… jednocześnie jeśli jest na tyle naiwny, że faktycznie kupi te wszystkie ściemy, to w pewnym momencie dostanie nagrodę w postaci śmiechu, kpin i wyzywania od (w najlepszym wypadku) pierwszych naiwnych.
Dzieci nie są głupie, bo są małe.
Są małe, więc nie mają zbyt wielu doświadczeń i nie miały gdzie i kiedy zdobyć wiedzy. Polegają w większości na tym, co sprzedaje im najbliższe otoczenie – najczęściej rodzice.
W pewnym momencie będą musiały dorosnąć. Wszystkie. Może w ciągu pięciu najbliższych lat, może piętnastu, może dwudziestu pięciu – tym dłużej i trudniej będzie im to osiągnąć, im mniej będą miały bezsensownych bzdur do przerobienia i poukładania sobie w głowie. Po co dokładać do tego nonsensu opowieści o fantastycznej istocie ingerującej w rzeczywistość?
W tym momencie nie wiem po co. Nie widzę takiego powodu.
Nie zrobiłam szczególnie dokładnego researchu.
Wpisałam jedną frazę, kliknęłam w jeden artykuł i znalazłam coś pięknego.
“Czy więc mówiąc dziecku, że Mikołaj istnieje, okłamujemy je? Najpierw odpowiedzmy sobie na pytanie, czy każde kłamstwo jest złe? Jeśli dostajemy od męża prezent, który nie do końca nam się podoba, ale mimo to mówimy, że jest śliczny, czy jest to złe kłamstwo? Wszystko zależy od intencji. Czyż nie dlatego zaszczepiamy w dziecku wiarę w Mikołaja, bo sami pamiętamy, jak wspaniale było w niego wierzyć?
W ten sposób chcemy wprowadzić w jego życie odrobinę magii i wiarę w dobro, którą często tracimy wraz z wiekiem.”cyt. M. Kabulska, “Kiedy dzieci przestają wierzyć w Świętego Mikołaja?“
Tak – mówiąc dziecku, że Mikołaj istnieje, okłamujemy je.
Każde kłamstwo jest kłamstwem.
Mąż zapewniony o śliczności prezentu kolejnym razem przyniesie takie samo paskudztwo, a za n-tym razem zostanie zaatakowany pretensjami, bo nie raczył się zorientować, że coś jest nie tak.
Wiele zależy od intencji. Wiele – nie wszystko. Więcej zależy od konsekwencji, zwłaszcza jeśli są dość łatwe do przewidzenia (np. to, że mąż uzna prezent za śliczny). Zaznaczanie, że istnieją “dobre” kłamstwa, i że można je wartościować w oparciu o… intencje kłamcy i jego ocenę sytuacji jest – nie obrażając nikogo – niepokojące.
Czy ludzie naprawdę zastanawiają się nad tym, DLACZEGO wciskają dzieciom kit o istnieniu Mikołaja zanim zaczną to robić?
Wątpię.
Zresztą gdyby tak było, to przystępując do działania mieliby już swój dobry powód (lub całą listę powodów) przemawiających za tym, ze warto – i skupialiby się na tym, co chcą/chcieli osiągnąć, nie na swoich dobrych “intencjach”.
Ale jeśli opowieści o Mikołaju mają wprowadzić w życie dziecka wiarę w dobro zanim ją straci dorastając, to chyba wypadałoby to przemyśleć jeszcze raz.
Małe dzieci nie mają problemów z wiarą w dobro. Najmniejszych. Prędzej nabawią się ich zrozumiawszy, że do większości potrzebujących dzieci nikt nigdy nie przyjdzie, a grzeczne dzieci nie dostaną prezentów.
Pod tym samym artykułem jest komentarz z anegdotycznym przykładem na to, czego można nauczyć dziecko.
Oczywiście to takie tam, nieistotne, głupota, drobiażdżek malusieńki, mikroskopijne zdarzenie, które absolutnie nie będzie miało wpływu na dalszy rozwój dziecka, które z pewnością natychmiast o tym zapomni…
Dziecko oznajmia, że już nie wierzy w Mikołaja i zostaje poinformowane, że deklarowanie wiary jest warunkiem otrzymania nagrody prezentu. Robi więc to, czego – jak sądzi – się od niego oczekuje: dostosowuje się i kłamie (och, ale czy to złe kłamstwo, skoro intencje ma czyściutkie = chce prezenty, które i tak na nie czekały?). Jaki morał z tego wyciągnie? Co zapamięta? Magię i wiarę w dobro, czy może jednak…
Świadomość, że nieśmiertelny dziad z nadwagą nie ląduje na dachach saniami, zaprzężonymi w dwanaście reniferów nie jest głównym powodem tego, że dzieci w pewnym wieku przestają wierzyć w “dobro”.
Nie jest nawet w top30.
Niestety nie zbliżam się do żadnej sensacyjnej konkluzji.
Teksty o Mikołaju chyba nawet nie są jakoś szczególnie popularne (a przynajmniej takie mam wrażenie).
Zapędziłam się w te rozważania na wspomnienie własnych dziwnych wniosków sprzed lat – bo wierzyłam w “coś”, ale to było tak przekombinowane i zdeformowane, że miało niewiele wspólnego z popularną wersją mitu… na dodatek balansowało na granicy (o ile jej nie przekraczało) strasznej podłości.
Gorszej niż “banalne” Jadzia dostała gorsze prezenty, a Waleria wcale, bo ich rodziców nie stać – bo że rodziców nie stać to się zdarza, gorsze prezenty również i to może być całkiem niezła podstawa do wyzłośliwiania się komuś.
Ale że nadprzyrodzona istota z nieograniczonymi funduszami z jakiegoś powodu ignoruje pracujące od czwartego roku życia dzieci w Azji i mniej zamożną rodzinę Walerii… to może posłać myśli w zupełnie dziwnym kierunku, a sam fakt późniejszego obalenia historyjek o Mikołaju niekoniecznie zawróci je z drogi.
Nieśmiertelny dziad z nadwagą nie jest “odpowiedzialny” ani za te nieporozumienia, ani za ewentualną podłość (która przecież nie rodzi się w braku prezentów; trzeba nią nasiąknąć w obecności tych, którzy je ofiarowują), ale porasta nią w znacznie szybszym tempie niż inne elementy świata przedstawionego.
Nie chodzi o to, że wydaje mi się, że gdyby wszyscy nagle przestali opowiadać dzieciom o Mikołaju, to cokolwiek wszystko wyglądałoby lepiej – nie wiem, może (a może nie). Sednem moich przerywanych przez wszystko co tylko możliwe wynurzeń jest to, że wciskanie ściemy wiąże się ze znacznie większą odpowiedzialnością, której prawie nikt nie bierze…
Właściwie dlaczego? Bo to kłamstwo w dobrej wierze?
Żeby ocalić “magię”?
W momencie, kiedy cała “magia” polega na tym, że wkłada się mnóstwo energii w organizowanie tej mistyfikacji, ale zaangażowanie magicznie znika, kiedy przychodzi moment, w którym wypadałoby się przed dzieciakiem wytłumaczyć ze swojego postępowania?
Nawet jeśli dziewięć z dziesięciorga dzieci będzie miało te wyjaśnienia głęboko w nosie – bo nigdy tak naprawdę nie wierzyły w te kity z włażeniem przez komin, albo nie przywiązywały do tego większej wagi, to dla jednego ta niby-drobnostka może być okropnym przeżyciem. Okropnym i obiektywnie zupełnie zbędnym – bo to przecież nie jest kwestia wypadku losowego, który sprawia, że dziecko trzeba przedwcześnie oswoić z rozstaniem rodziców, przeprowadzką, chorobą czy śmiercią – wpajanie wiary w Mikołaja nie jest opcjonalne, a opcja “zrobię jak mi wygodnie, a z resztą niech bachor radzi sobie sam” nie jest najlepszym wyborem.