Za ulicami, za galeriami, siedząc w łóżku i skacząc od sklepu do sklepu internetowego zawędrowałam na fanpejdże. Jeden z nich mnie urzekł – co prawda jest niezbyt często aktualizowany, ale regularnie urządzają konkursy z drobnymi nagrodami, w których bierze udział po 3-4 osoby.
Był tak pięknie opisany! ~ Cztery osoby, które wzięły udział w konkursie otrzymują nagrody…
Kończenie notek mi “ostatnio” nie idzie. Piszę, nie piszę – różnie. Brakuje mi poczucia doprowadzenia do końca czegokolwiek, stąd kolejna partyzantka tematyczna, z przyczyn objętościowych ograniczona do loterii i losowań.
Tym razem o konkursach.
Pierwsza nie-szkolna impreza w moim życiu – bal karnawałowy dla dzieci
Byłam przebrana za Stojącą z Pięścią z “Tańczącego z wilkami”. Byłam podekscytowana wizją tej imprezy od miesięcy – przez większość tegoo czasu chciałam być Pocahontas, ale tak efektywnie jęczałam ojcu, że chcę Pocahontas i Pocahontas, że w końcu poszedł i mi kupił… książkę.
Średnio mi się podobała, spodziewałam się czegoś zupełnie innego, nie że zakochana księżniczka umrze, zarażona syfilisem przez zagranicznego amanta. Od opisu tortur i śmierci wojownika robiło mi się słabo na długo po lekturze, więc moja ochota na utożsamianie się nieco osłabła – zwłaszcza, odkąd uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem niepodobna.
Oczywiście ta historia nie ma większego związku z konkursami, które przeprowadzono na zabawie. Było skakanie przez gumę, zgadywanki, kręcenie hula-hop i parę innych rzeczy. Potem przyniesiono duży worek z prezentami dla wszystkich dzieci. Stałam blisko dziewczyny, która wyjmowała je z worka i wręczała każdemu dziecku po kolei. Jak doszła do mnie, to wcisnęła mi pudełko z najpiękniejszą lalką jaką w życiu widziałam (bo w całym swoim życiu widziałam wtedy może ze dwadzieścia).
Była moja przez kilka sekund. Potem dobiegła do mnie jakaś starsza pani, trzasnęła mnie w rękę, wyrwała mi pudełko i zaczęła “cicho” opieprzać tamtą dziewczynę, cicho wskazując jej, która dziewczynka ma dostać lalkę. Nie byłam tą dziewczynką. Dostałam pamiętnik w miękkiej, zielono-różowej okładce z papugą. Bardzo mi się podobał i nie rozumiałam, czemu ojciec się wścieka.
Pewnie czułabym się pokrzywdzona i byłoby mi przykro, gdybym wtedy wiedziała, że pani starsza od pani młodszej była matką dziewczynki, która dostała lalkę – ale nawet nie przeszło mi to przez głowę, bo miałam w głowie autorską wizję wieloosobowego “Mikołaja” (tu link do przydługiego posta z przemyśleniami na ten temat), który spaceruje po mieście i przynosi prezenty tym dzieciom, których rodzice dadzą mu na nie pieniądze.
Całkiem logicznym wydało mi się więc założenie, że prezenty w worku były zrzutą od rodziców i ja od początku miałam dostać pamiętnik, a lalka cały czas “należała” do tamtej dziewczynki.
Potem był wyjazd do teatru…
Zaraz po wejściu wpisywaliśmy nazwiska na paskach papieru i wrzucaliśmy je do okrągłego akwarium, z którego po przedstawieniu miano wylosować kilka osób, które miały wygrać kasety magnetofonowe z przedstawieniem.
Kiedy pani na scenie przyniosła akwarium i zapowiedziała losowanie pomyślałam, że nie ma szans, żebym została wylosowana… i zostałam wylosowana jako pierwsza.
To była moja jedyna kaseta i odtwarzałam ją w kółko aż się popsuła. Chyba ją lubiłam… mimo to teraz nie mam pojęcia o czym była tamta sztuka. Możliwe, że ciągłe słuchanie odchodziło na fali podekscytowania tym, że oto wreszcie mam coś własnego. Prawdziwą, własną kasetę.
Niedługo później nauczyciel wuefu sprzątał w kantorku i wystawił na korytarz spore pudło starych kaset do wyrzucenia. Razem z koleżankami zapytałyśmy, czy możemy je wziąć – pozwolił zaznaczając, że nie jest pewny, czy jest na nich to, co mówią nalepki: niektóre sugerowały, że w środku mogą się znajdować złote przeboje polskiego rocka/punka. Moją uwagę szczególnie zwróciła twórczość zespołu Sedes, z którą się niestety nie zapoznałam, bo na wszystkich kasetach były nagrania jakichś radiowych audycji o zdrowiu i gimnastyce.
Kolejne głębokie rozczarowanie “muzyczne” przeżyłam, kiedy wybrałam się na wyprawę do sklepu muzycznego z zamiarem nabycia płyty Varius Manx. Nigdy wcześniej żadnej nie kupiłam ani nie dostałam, nie miałam pojęcia ile to kosztuje. Miałam w kieszeni około trzech dych i spodziewałam się kilku złotych reszty… a na miejscu okazało się, że prawie pięćdziesiąt. Kaseta była tańsza i teoretycznie mogłam sobie na nią pozwolić, ale mój ledwo zipiący magnetofon przerabiał je na sieczkę, więc wróciłam niepocieszona.
Przez wiele lat Bravo Girl było moim mrocznym przedmiotem pożądania.
Mrocznym i niedostępnym. Starsza siostra koleżanki kupowała każdy numer “Bravo” i “Bravo Girl”, obie czytały i miały pokój pięknie wytapetowany plakatami. Też chciałam taki pokój, plakaty i móc wreszcie pogadać o tych głupich historyjkach z dymkami, listach_do i artykułach, przy których zawsze miały nieziemski ubaw.
Niestety dla mnie w okresie kiedy pragnienie było najsilniejsze więcej czasu spędzałam z nie-chłopakiem i kolegami, którzy uważali, że czytanie Bravo to maksymalny obciach.
Walczyłam z tym, ale długo przegrywałam – nie kupiłam (bo jeszcze ktoś by mnie z tym zobaczył!), nie poprosiłam o użyczenie (bo zyskałabym świadków na to, że czytałam!) i udawałam, że jestem ponad to (i byłam, ach, jakże nieszczęśliwa).
W końcu pękłam. Kupiłam, poczytałam, nie zachwyciło mnie. Byłam też ciężko rozczarowana, bo w środku był jakiś beznadziejny plakat (nie wiem, czego się spodziewałam, miniaturka była widoczna na okładce), a historyjka obrazkowa była częścią drugą jakiejś “trylogii” (więc nie wiedziałam ani od czego się zaczęło, ani jak skończyło) ale jak rzuciłam się do wspólnego przeglądania ich kolekcji to wreszcie sobie odbiłam za wszystkie wcześniejsze cierpienia.
Nie zostałam stałą czytelniczką, bo wolałam te parę złotych wydać w inny sposób… zresztą siostra przestała kupować dla siebie, a indywidualna lektura nie była już tak ekscytująca, ale po dłuższej przerwie znowu kupiłam, bo spodobał mi się kawałek plastiku, który dołączyli.
W gazecie była krzyżówka z pięcioma hasłami i płytą Mandaryny z autografem. Rozwiązałam, wysłałam sms, poinformowałam cały powiat o tym, jak fajnie byłoby wygrać akurat płytę Mandaryny – oczywiście “ironicznie”. Potem zapomniałam o sprawie i kompletnie zgłupiałam, kiedy zadzwonił do mnie jakiś nieznajomy numer i miła pani poinformowała mnie, że muszę podać adres do wysyłki nagrody. Mało brakowało a bym się rozłączyła, na szczęście zapytałam co wygrałam… jak dowiedziałam się, że płytę Mandaryny z autografem to z wrażenia zapomniałam jak się nazywam i musiałam się nad tym chwilkę zastanowić.
W radosnym oczekiwaniu na przesyłkę zaczęłam się zapoznawać z twórczością. Nie byłam w stanie słuchać z przyjemnością na dłuższą metę, ale odczuwałam maksymalne perwersyjne podniecenie zapuszczając sobie po jednej piosence co kilka godzin. W małych dawkach mi się podobało.
Fascynacja się nie utrzymała. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek włożyłam tę płytę do odtwarzacza, ale pudełko było bardzo ładne – różowe, “trójwymiarowe”. Nosiłam ją ze sobą i obnosiłam się tą wygraną tak, że bardziej już się chyba nie dało. Zresztą do tej pory to moja ulubiona nagroda i absolutnie nic jej nie przebije. Nie miałabym większej radochy (zupełnie nieironicznie) z szóstki w lotto.
Z perspektywy czasu widzę, że faktycznie, mogłam wtedy być trochę oderwana od rzeczywistości…
Wynajmowałam pokój w mieszkaniu, do którego internet nie dochodził. Z braku innych rozrywek biegałam między małym kinem a telewizorem ówczesnego konkubenta, który miał kablówkę i kanał, na którym non stop leciało abstrakcyjne kino europejskie. Oglądałam, oglądałam, oglądałam… w przerwach gadałam tylko o tym, a dla urozmaicenia czytałam wszystkie plakaty, ulotki i broszurki jakie znajdowałam w kinie.
To był dość drogi interes mimo, że od pewnego momentu wpuszczali mnie na wszystkie seanse bez pełnej sali po kupieniu jednego promocyjnego biletu dziennie, a pod koniec miesiąca już zupełnie na krzywy ryjek
No i był koniec miesiąca, kiedy dowiedziałam się, że parę kin dalej organizują maratony filmowe z kinem hiszpańskim, francuskim i włoskim. Kosztowało to jakieś abstrakcyjne w tamtym momencie 150 czy 200 zł, których nie miałam skąd wytrzasnąć. Zaczęłam w rozpaczy szukać jakichś idiotycznych sposobów na zdobycie tej kasy mimo wszystko: a to komuś obcięłam włosy, a to sprzątałam w piwnicy – parę rzeczy musiałam zrobić, przy czym ostatnią rzutem na taśmę na parę godzin przed pierwszym seansem.
To o tyle (nie) istotne, że dobiegłam tam w ostatnim momencie i byłam tak zdenerwowana, zmęczona i szczęśliwa, że kiedy wręczyli mi zgiętą wpół kartkę A4 z listą pytań, to tak na wpół świadomie/przytomnie powpisywałam odpowiedzi – byle szybciej, byle tylko wejść do środka i upewnić się, że naprawdę mi się udało.
Usiadłam zadowolona – trzy pierwsze rzędy były wolne, kilka kolejnych zapełniło się do końca, w dwóch kolejnych siedziało jeszcze parę osób, dwa rzędy przerwy i na środku ja. Puścili film, obejrzeliśmy, wyszliśmy na 10-minutową przerwę przed kolejnym, ale jak wróciliśmy to okazało się, że jeszcze nie będzie filmu, bo najpierw będą losować nagrody dla osób, które dobrze odpowiedziały na pytania.
Pierwsza kartka… no niestety.
Druga, trzecia, czwarta… te pytania chyba okazały się trudniejsze niż sądziliśmy.
Szósta, siódma… o, tu pani była blisko, ale niestety wyłożyła się na ostatnim pytaniu.
Dziesiąta, piętnasta… chyba nie będzie zwycięzców; sprawdzimy jeszcze kilka, ale jeśli nikt nie odpowiedział poprawnie na wszystkie, to państwo obejrzą film, a my przejrzymy karty i wybierzemy te z największą liczbą poprawnych odpowiedzi.
Jedna z ostatnich… O! Jednak mamy zwycięzcę! Wszystkie odpowiedzi poprawne. Tak dobrą znajomością kina hiszpańskiego okazał się… okazała się… autorem odpowiedzi jest “może następnym razem ułożycie jakiś faktycznie trudny quiz, zamiast wstawiać pytania urągające wiedzy przeciętnego ośmiolatka; niebieska sukienka”. Czy jest tu pani w niebieskiej sukience?
Ludzie się rozejrzeli, odwrócili do tyłu… no nie zdążyłam zedrzeć z siebie tej kiecki, zresztą nie miałam na sobie wiele poza nią. Zaproszono mnie na “scenę”, podest właściwie. Poszłam, żałując że Ziemia nie rozstępuje się akurat wtedy, kiedy mogłoby się to komuś (mnie! mnie!) naprawdę przydać. Te pytania naprawdę nie były trudne – kto wyreżyserował to, zagrał w tamtym, wymień trzy potrawy kuchni hiszpańskiej…
Strzeliłam buraka życia, a pani wręczająca mi wejściówki in blanco, powstrzymując śmiech wykrztusiła, że to nie było bardzo miłe, bo jednak pytania nie okazały się takie łatwe. Podziękowałam, zeszłam, doszłam do swojego rzędu, kiedy przeglądała pozostałe karty i zastanawiała się głośno, co zrobić z pozostałymi dwoma zestawami biletów… i w tym momencie jakiś facet krzyknął, żeby je dać pani, której inteligencji to nie urąga.
I dostał brawa.
A skoro wszystkim spodobał się ten pomysł to wywołali mnie na podest jeszcze raz… to poszłam. I wzięłam. I poczułam się jak gwiazda, bo w jednym momencie kilkadziesiąt – przed chwilą jeszcze zupełnie mi obcych ludzi – nagle darzyło mnie tak szczerą nienawiścią.
Chyba wypadało coś powiedzieć… nie wpadłam na to, co. Podziękowałam i poszłam.
Niemal równie “niesamowite przeżycie” miałam jakieś dwa lata później.
Stałam sobie, paliłam za jakimś głośnikiem, tradycyjnie zastanawiałam się, gdzie tu może być najbliższa toaleta… ktoś mnie złapał, pociągnął, coś do mnie mówił, nie zrozumiałam co, popchnął do kogoś innego, ktoś inny mnie złapał, pociągnął, popchnął… tyle, że zdążyłam tego kiepa gdzieś wyrzucić zanim uświadomiłam sobie, że stoję na scenie z paroma innymi osobami a pi razy drzwi pięć tysięcy ludzi się na mnie gapi.
Zanim zrozumiałam, co tam robię i czego oni chcą ode mnie…
Rozstawianie sprzętu się przeciągało, więc ktoś wymyślił jakiś “konkurs”, zgarnęli tych, którzy stali najbliżej i zaczęli nam zadawać jakieś pytania…
Nie wiem jakie, nie wiem co odpowiedziałam, nie wiem czy odpowiedziałam, ani nawet co było do “wygrania”. Stałam jak kołek do momentu, w którym ten prowizoryczny konkurs się (chyba) skończył, po czym cholerny sadysta prowadzący powiedział, że korzystając z chwili czasu może spełnić nasze (osób wyprowadzonych na scenę) marzenia o wystąpieniu na scenie przed publicznością i możemy kogoś pozdrowić, zaśpiewać, zatańczyć czy co nam się tam marzy.
Ktoś pozdrowił, ktoś uciekł, stojąca obok mnie, tłuściutka dziewczyna pozdrowiła i powiedziała, że nie ma pomysłów, ale może zrobić szpagat. Publiczność chciałą zobaczyć… no i zrobiła: sru, z lewą nogą do przodu, z prawą i w poprzek.
A ja dalej stałam sobie jak kołek i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Uporczywe powtarzanie w myślach “wymyśl coś, no wymyśl coś” zaowocowało zadarciem sukienki w górę, ukłonem i ucieczką w niezorganizowanym pośpiechu – na odchodne dostałam rulon plakatów i balon.
Nie wiem, dlaczego wymyśliłam pokazywanie majtek, ale nie_bycie_gwiazdą_youtube poczytuję sobie za życiowy sukces – na szczęście reszta świata jest bardziej kreatywna i moje idiotyczne zachowania nie wystarczyły.
Były też inne konkursy w których brałam udział, ale nie przypominam sobie nic równie spektakularnego ani istotnego dla mnie.
W większości przypadków nie ma wiele do opowiadania.
Nie jestem pewna, czy to była loteria, czy musiałam przejawić jakąś formę aktywności, ale w pierwszej klasie liceum wygrałam… coś, co wyglądało jak zestaw rupieci z czyjejś szuflady – takie, które ktoś zgarnął, wrzucił do ozdobnej torebki i obdarował “zwycięzcę”: popsute i wyschłe ze starości przybory do pisania i bardzo vintage zeszyty z pożółkłymi kartkami.
Zeszyty mi się spodobały, reszty nawet nie doniosłam do domu, bo do niczego się nie nadawała.
Innym razem brałam udział w loterii na festynie – nic nie wygrałam, ale pani, za którą bardzo nie przepadałam przeszła przede mną z głową zadartą tak wysoko, że nie zauważyła rzędu krzeseł – władowała się w nie i wywaliła. Nic sobie nie zrobiła na szczęście – źle bym się czuła wspominając z przyjemnością ten widok, gdyby się przy tym mocniej poobijała.
Przypomniałam sobie jeszcze konkurs, który urządziła nauczycielka polskiego w mojej podstawówce.
Wywiesiła na gazetce zadania chyba w okolicach zimy – było ich kilkadziesiąt i nie były specjalnie łatwe. Kilka rozwiązałam stojąc z zeszytem pod gazetką, ale kolejne wymagały już spędzenia paru godzin w bibliotece (raczej parunastu).
Nie planowałam się zabierać za wszystkie, zresztą nie było takiej konieczności – wybrałam te, które wydały mi się fajne i niezbyt męczące. Rozwiązałam, oddałam, z braku innych pomysłów na inne zajęcia raz czy drugi zaczęłam układać krzyżówkę (na tym polegało jedno z zadań). W okolicach maja zapytałam co tam z tym konkursem i dostałam jakąś wymijającą odpowiedź, że termin rozwiązania został przesunięty na apel z okazji zakończenia roku, bo do niektórych zadań nawet nikt nie podszedł.
Zrobiło mi się smutno, bo to naprawdę był fajny konkurs. I nauczycielka. Lubiłam ją.
Nie uśmiechała się, nie udawała, że nas lubi, ale i nie miała nas gdzieś jak akurat miała okazję. Zawzięłam się, że rozwiążę/wykonam wszystkie zadania. Udało się, zrobiłam to, oddałam i zaczęłam umierać z ciekawości jak będzie wyglądać rozwiązanie konkursu z jednym uczestnikiem. Spodziewałam się, że w jakiś sposób to odwoła, ale tuż przed zakończeniem roku okazało się, że mam szansę na wyjazd… no i pojechałam rano, przedostatniego dnia szkoły.
Dużo się działo, więc w ferworze innych zajęć zapomniałam o tamtym na długo. Minęło trochę czasu zanim znowu zobaczyłam kogokolwiek ze szkoły, a w tamtym momencie nikt już nie pamiętał, co się działo na jakimś apelu.
Wybierałam się na studia, kiedy przy okazji czyjejś opowieści zaczęłam nawijać o tamtym konkursie i o tym, że nigdy się nie dowiedziałam, czy był rozwiązany. Powtórzyłam ją ze dwa razy jakimś znajomym… i niedługo później okazało się, że niesłusznie “rozczarowałam się” postawą pani, bo nagrodę dla mnie podała… komuś. Nigdy nie dowiedziałam się KOMU, bo ta książka krążyła, krążyła… i dopiero kiedy w pewnym sensie się o nią upomniałam ktoś przypomniał sobie, że ma ją w domu, bo dostał od kogoś, bo ktoś miał podać, ale wcześniej miał podać ją ktoś inny… (albo przez cały czas trzymała ją jedna i ta sama osoba, a historia jej niezwykłej podróży była wyssana z palca).
Ucieszyłam się bardzo. Książka jak książka. Nigdy później nie zamieniłam z tą kobietą ani słowa, ale nie wspominałabym jej dobrze, gdybym żyła w przekonaniu, że nie dotrzymała słowa.
Swoją drogą ciekawe… niestety nie mam pojęcia, gdzie może być ta książka, ani czy nadal ją mam – ale to byli “Paladyni” Haliny Snopkiewicz. Wklepałam to w google i znalazłam cytat:
“Wyrosłam z pamiętnika, jak ze szkolnego fartucha i w kalendarzyku obok terminów kolokwiów i randek napisałam:
W życiu kobiety lata między osiemnastym a osiemdziesiątym rokiem życia nadają się do notowania w dzienniku.”
Nie mam jak tego sprawdzić, z oczywistych względów nie pamiętam… ale czy w tym cytacie przypadkiem nie brakuje “nie”? Brzmi zupełnie bez sensu – tam powinno być “nie”. NIE NADAJĄ SIĘ. Przecież nawet z kontekstu jasno wynika – skoro wyrosła z pamiętnika, to dlaczego miałaby pisać w pamiętniku, że jej aktualny etap życia “nadaje się” do notowania w dzienniku?
Cytat pojawia się w google kilka razy, w tej samej formie, nigdzie nie ma “nie”… nikt tego nie przeczytał? Źle mi się wydaje?
Dobrze wspominam tę książkę, ale jeśli tam faktycznie nie ma “nie”, to chyba wypadałoby zmienić zdanie.