Toksyczne rozmowy o seksie

3.7
(3)

Wydawało mi się, że nie czuję się komfortowo pisząc o seksie.
Szło mi marnie, a siedziałam przy (w większości) białym ekranie tak długo, że aż przypomniało mi się dawno nie słyszane słowo “kawęczeć“. Moja babcia go używała, pytała “co tak kawęczysz nad tym (…)?” w odniesieniu do bezproduktywnego kiwania się nad czymś, na co nie miałam ochoty.
Z pewnym zdziwieniem odkryłam, że czytanie tego, co inni piszą o seksie jest jeszcze mniej komfortowe. Mam problem z wybraniem stylistyki, która najbardziej mnie zniesmacza, więc będę się starać zniesmaczać kilkoma jednocześnie – może w dalszej perspektywie uda mi się stworzyć własną obscenę (ale chyba jeszcze nie tym razem, zaczynam podejrzewać, że brak mi naturalnego talentu).

Wygląda na to, że w dobrym tonie jest przesadne zachwalanie pozytywnego wpływu rozmów o seksie, seksualności i wszystkim, co z nią związane.

Powątpiewam, bo jakim cudem tworzenie i powtarzanie bzdur klasy fartuszka hotentockiego mogłoby wpłynąć pozytywnie na cokolwiek.”Pomagając” kobietom znaleźć siłę i motywację do dokonania chirurgicznej zmiany w wyglądzie – zmiany, której bez tego głupiego gadania by nie potrzebowały?
“Uświadamiając” mężczyznom, że mają wszelkie powody, by czuli się gorsi i mniej wartościowi jako potencjalni partnerzy – i to w oparciu o coś, co (mam wrażenie) w co najmniej 95% jest wymysłem niedobzykanych dziewic i jakichś nieszczęśnic, które mają tak udany seks, że muszą dorabiać do tego ideologię i wymrażać nadżerki co pół roku.

Teoretycznie rozmowa to dobra rzecz – odchodzenie od tabu, zwiększanie świadomości, zmniejszanie wstydu… można wymienić całkiem sporo pozytywów.

Tyle tylko, że te “pozytywy” istnieją w teorii.

W praktyce robi się z tego jakiś dziwaczny wyścig na najsoczystsze opowieści o bujnym życiu erotycznym (własnym, życzeniowym lub cudzym, wyimaginowanym), wciskane gdzie się da, nawet w miejscach w których człowiek z minimum przyzwoitości czułby potrzebę pohamowania żądzy opowiedzenia o swoich niezwykle udanych seksach.

Mam na myśli dyskusje w stylu:
Osoba A: ~ Boli mnie, krwawię, mój partner jest skończonym psychopatą.
Osoba B: A mnie nic nie boli ☺️, nawet przy pierwszym razie nie krwawiłam, mój partner jest cudowny.
Osoba C: Uwielbiam oral!
Osoba D: A ja anal, najchętniej bym codziennie uprawiała!

Osoba E: ~… zdjąłem spodnie a laska mnie wyśmiała.
Osoba F: Pewnie zobaczyła coś śmiesznego.
Osoba G: No chłopie… dziewczyna ma prawo do swoich preferencji.
Osoba H: Przynajmniej była szczera ☺️
I nie – to NIE JEST pastisz. 

Zamienianie tabu na ostentacyjne wyciszanie i zagadywanie problemów, a niewiedzy na hiperbody-shaming to żaden progres, więc nie rozumiem tych zachwytów.

Jak tak ma wyglądać edukacja seksualna, to równie dobrze można by pozostać przy kompletnej niewiedzy, generującej koszmary, których główną zaletą jest to, że są dobrze znane. Zamienianie ich na nowe, nieznane to interes spod znaku siekierki i kijka.

Toż to jakiś obłęd.

Jak nie “bujne” życie erotyczne, przeczące warunkom fizycznym przeciętnego człowieka (a nawet logice i biologii), to nieustający konkurs na bycie posiadaczem najwęższej i najbardziej skłonnej do orgazmów pochwy, najbardziej wyrafinowanych upodobań, najwybitniej utalentowanym dawcą seksu oralnego, w ostateczności tą, która zdołała odnaleźć, uwieść i utrzymać przy sobie posiadacza najpiękniejszego i najbujniejszego przyrodzenia na tej szerokości geograficznej.

Wszystko to w atmosferze niezłomnych prób przekonania świata, że ta miażdżąca większość (bo siłą rzeczy zawsze jest to większość), która nie wpasowuje się w czyjeś upodobania zasługuje na to, by odmawiać im człowieczeństwa i traktować jak śmiecie – konsekwentnie, ale tym mniej natarczywie, im większe ryzyko, że wśród słuchaczy znajdzie się ktoś, komu takie podejście się nie spodoba.

Po co?
Nie, żebym zupełnie nie rozumiała potrzeby pochwalenia się ostatnimi sukcesami w alkowie – jak akurat dobrze idzie, jest ochota, są chętni słuchacze, to czemu nie odstawić odrobiny żenady?
Ale – skoro już się chwalić – to czemu nie skupiając się na tym, że MNIE jest tak cudownie, wspaniale, niesamowicie, tylko na tym, że mnie jest lepiej NIŻ komuś?
Ludzie jakoś dziwnie chętnie płyną w tym drugim kierunku. Jakby nawet najkoszmarniejszy seks stawał się znacznie lepszy tylko dzięki świadomości, że ktoś ma jeszcze gorzej (a przynajmniej równie źle).

Z tych debat nic nie wynika – poza tym, że jedni zmyślają jak najęci, drudzy w to wierzą, a trzeci sprzedają swoje porcje bredni tym pierwszym, którzy potem, na podstawie nowej porcji ściem wymyślają jeszcze większe bzdury… wszyscy z uporem maniaka tworzą i kultywują jakieś idiotyczne presje, jeszcze głupsze niż kult dziewictwa (które przynajmniej do pewnego momentu każdy miał, czego o o orgazmach, wielkich penisach, wybujałym libido, dzikich seksach, puszczalskich pannach, łatwych facetach i jednorożcach powiedzieć nie można), którymi potem sami się biczują.

To jakiś idiotyczny balon, który narastał od lat – aktualnie zaczyna skrzypieć a niebawem eksploduje jak brudna bomba.

Od lat – bo sama załapałam się na te ściemy. I nawet nie wiem, kto je nakręcił… tzn. nie wiedziałam.
(Traf chciał, że grudniowe przeziębienie nieco rozjaśniło mi tę kwestię, ale o tym za chwilę.)

Pierwszy szok zaliczyłam w okolicach swojej osiemnastki, kiedy uświadomiłam sobie, że ja jestem jedna, a życia seksualne mam aż trzy.

Jedno bujne – ach, jakże bujne!
Pewnego pięknego wieczora wybrałam się z koleżankami na dyskotekę kilkanaście kilometrów od domu i poznałam tam swojego chłopaka.
Nie – żadne tam spodobaliśmy się sobie i zaczęliśmy się spotykać. Znajoma znajomej poinformowała mnie, że mój chłopak przyjechał i “chyba” czeka na mnie przy wejściu. Zdziwiłam się, bo nic mi nie było wiadomo bym w tamtym momencie miała jakiegokolwiek chłopaka.
A jak się jeszcze jakiś czas później dowiedziałam, kto mnie przeleciał to łohohoho… jakbym wcześniej miała świadomość, jakie mam powodzenie, to mogłabym sobie zupełnie inną osobowość ukształtować. Niestety bzykałam ich wszystkich nieświadomie i bezkontaktowo.

Drugie smętne – och, jak smętne.
Oficjalna wersja była taka, że z nikim nie jestem. Nie zaprzeczałam, nie wspominałam. Miałam ciężki ból dupy, bo nie licząc chłopaka, którego intencje zrozumiałam długo po tym, jak zdecydował dać sobie spokój z wariatką, która go ewidentnie nie chce cieszyłam się dokładnie zerowym zainteresowaniem. Do każdej koleżanki ktoś tam podbijał, a do mnie zupełnie nikt (nieważne, że sobie nie życzyłam, spławiałam, uciekałam, robiłam się agresywna, albo nie rozumiałam czemu jakiś na wpół obcy kiep chce ze mną rozmawiać).
Pierwszy para-związek był bardzo udany – też nie do końca wiedziałam, że w nim jestem, ale tego przynajmniej znałam. Póki nie zaczął mnie rozbierać, wydawało mi się, że po prostu się lubimy i spotykamy tak, jak spotykałam się z tuzinem innych osób (może tylko trochę częściej niż z większością z nich). Nie uciekłam, bo dzięki jakże wspaniałym wcześniejszym doświadczeniom byłam pewna, że jak spróbuję wyjść to “seks” i tak będzie, tyle że bardziej bolesny.

Trzecie żałosne – zupełnie żałosne.

Czego to ja się nie nasłuchałam o tych bujnych seksach, które uprawiali wszyscy dookoła. Widzieli, słyszeli i doświadczyli takich cudów, że łohohoho. Czułam się jak ostatnia ciotka cnotka, kiedy wbrew wszelkim wcześniejszym omenom wpakowałam się – dla odmiany świadomie – w związek, który nie był kompletnym koszmarem. “Dobry” też nie był, ale w porównaniu z alternatywami (czyli tym, w czym zazwyczaj lądują tak spaprane pierdoły) był niedocenianą gwiazdką z nieba.
Mózg mi się przegrzał, kiedy dowiedziałam się o swoich licznych kontaktach seksualnych (wspomnianych w podpunkcie pierwszym) – kompletnie mi się usmażył, jak najpierw jedna, potem druga, trzecia… szósta osoba zaczynała pitolić coś, co dość jasno wskazywało na to, że nie robili niczego poza całowaniem i jakimiś tam wstępnymi macankami.
Tadam, niespodzianka! Nie dość, że w swoim mniemaniu byłam niedotykalską ciotką cnotką… nie dość, że w oczach jakichś kompletnie nieistotnych ludzi zdzirzyłam na potęgę, bezceremonialnie zdradzając “chłopaka” (z którym nie byłam) z kilkoma innymi (do których jak się znam, tak najprawdopodobniej w żadnym momencie nie zbliżyłam się na mniej niż metr)… to jeszcze istniało całkiem spore ryzyko, że mając aż jednego w pełni  konsensualnego partnera miałam najbujniejsze życie seksualne w promieniu znajomych w mniej więcej podobnym wieku.

A to wszystko było przed tą całą – za przeproszeniem – erą internetu.

Tzn. internet już był, ale raczej raczkujący, nie odgrywał aż tak wielkiej roli. Teraz przeciętnie “uświadomiony” nastolatek ma poziom kretyństwa i absurdu podkręcony dziesięć albo i sto razy bardziej. I to nie jest jego wina.

Wspomniałam o grudniowym przeziębieniu…

Okazało się istotniejsze niż sądziłam: niewiele wychodziłam, często bolała mnie głowa i w rezultacie nie zakładałam słuchawek. Lubię jak coś mi gada w tle, więc leciały jakieś polsaty, tvn-y…

Ot i wreszcie spotkałam się z tymi wszystkimi legendami miejskimi, które krążą, krążą… i o których wszyscy wszystko wiedzą… tylko akurat ani mnie, ani moim znajomym, ani ich znajomym, ani nikomu, kto nie zabłysnął mi przed oczami serwowaniem soczystej ściemy nic takiego się nie trafiło – nikt nawet nie zaproponował.
Co tam się nie działo!
Kobiety składające fałszywe oskarżenia o gwałt ze “wstydu” przed przyznaniem się do uprawiania seksu! Kobiety, składające fałszywe oskarżenia o gwałt z zemsty za rozstanie! Gimnazjaliści grający w słoneczko! Galerianki! Seks z przypadkowymi partnerami w kiblach! Seks z nauczycielką w szkole! Seks po narkotykach, seks za narkotyki, seks zamiast narkotyków…

Wszystko to i jeszcze więcej w serialach paradokumentalnych!
Scenariusze piszą chyba jakieś niewyżyte świry, pozbawione kontaktu z rzeczywistością.
Jasne – to, że nikt nie zaprosił mnie na casual orgię nie świadczy o tym, że to się zupełnie nikomu nie zdarza i nigdzie nie dzieje. Ale serwowanie tego non stop i przekonywanie ludzi, że tak wygląda życie przeciętnego nastolatka… WTF?! Po co? Czemu? Żeby absolutnie wszyscy mogli się czuć oderwani od rzeczywistości?

Przecież w połączeniu z wszechobecnym gawędziarstwem, literaturą sex-fiction i epatującym seksem wszystkim tworzy się iluzję świata, do której nie pasuje prawie nikt, a której prawdziwość potwierdza coraz więcej “świadków”, którzy zbierają się metodą śniegu – bo każdy, kto uwierzy w choć niewielki ułamek tych bredni przestaje się buntować, kiedy słyszy je kolejny raz… z czasem zaczyna “dostrzegać” jakieś dowody, że tak właśnie jest… potem zaczyna osobiście zaświadczać, że widział i słyszał… a kłamstwa powtarzane tysiąc razy stają się jedynym punktem odniesienia.

Wiem, że w tym momencie popadam w żenadę (i to nie taką, na którą miałam nadzieję, kiedy zaczynałam pisać), ale…

KTO zdoła się odnaleźć w takich warunkach?

Kiedy nawet na własnych doświadczeniach nie można polegać, bo są przecież tak_niesamowicie_inne od tego, czym rzekomo żyją wszyscy inni?

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 3.7 / 5. Wyniki: 3

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

1 thought on “Toksyczne rozmowy o seksie

  1. Dzisiejszy świat stał się bardzo sterylny, a życie zunifikowane. Fantazja pozostaje jedynym miejscem gdzie można frywolnie dać upust swoim pożądaniem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.