Właściwie to nie chodzi o “nie lubienie” dzieci – to eufemistyczne określenie, po które ludzie, którzy nie lubią dzieci chętnie sami sięgają, a które nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
Ludzie, którzy nie lubią dzieci podchodzą do tego tematu ze szczególną starannością.
Studenci prawa, weganie, fanatycy zdrowego stylu życia, abstynenci, głodni na diecie… – jeśli chodzi o częstotliwość i intensywność potrzeby informowania otoczenia o tej (nawet nie wiem, co to jest – preferencja?) manii ludzie, którzy nie lubią dzieci biją na głowę nawet coachów i pozytywnie zakręconych.
GODZINA bez przypomnienia wszystkim dookoła, że dzieci są fuuuuuu to czas stracony. Zmarnowane życie. Trzeba mówić! Trzeba mówić jak najczęściej!
Zwłaszcza, jeśli nikt nie pyta i nie jest zainteresowany kolejną falą narzekań na to, jakie dzieci są okropne, jakie obrzydzenie budzą i jak nieznośnie uprzykrzają im życie – samym swym istnieniem, bo przecież nie mając własnych, nie pracując w szkole/przedszkolu/żłobku, nie żyjąc z nimi pod jednym dachem mogą mieć z nimi wyłącznie sporadyczny i incydentalny kontakt.
DZIEŃ bez mrożącej krew w żyłach historii o tym, jak jakiś obmierzły bachor zrujnował im dzień, bo płakał, krzyczał, biegał, ubrudził się, albo zmącił spokój, bo sprawiał wrażenie, jakby którakolwiek z tych strasznych rzeczy mogłaby im przyjść do głowy w każdym momencie (i z obawy przed tym cały czas byli w stresie), więc tak czy inaczej dzień zmarnowany.
TYDZIEŃ bez podzielenia się ze światem genialnym pomysłem na to, jak można by poprawić wszystkim jakość życia zabraniając dzieciom wychodzenia z domów (poza krótką listą kilku miejsc i może ewentualnie parkami miejskimi w godzinach 21:30-05:30 i – w ramach dobrej woli również między 10:30 a 10:45) i organizując dni bez dziecka w sklepach, restauracjach i u fryzjera. W trosce o komfort innych klientów oczywiście.
Chętnie rozwinęłabym ten wątek, ale nie mam pojęcia o co chodzi i w jaki sposób cudze dzieci psują atmosferę w sklepie do tego stopnia, że jedynym rozwiązaniem wydaje się usunięcie ich stamtąd całkowicie.
Podejrzewam, że może chodzić o potomstwo kobiet, które dokonują inwazji na centra handlowe, gdzie zaklepawszy strategiczne miejsca w centralnych punktach obiektu obnażają się po pępek i urządzają przestawienie, wywijając nagimi cycami i udając że karmią młode, podczas gdy tak naprawdę chodzi im tylko o ekshibicjonizm (wypatruję ich już od półtora roku i nadal czuję się jak obserwator wielbłądów z Latającego Cyrku Monty Pythona – ani widu ani słychu, a przecież narzekające na nie panie brzmiały tak wiarygodnie… nie pozostaje mi nic, jak tylko założyć, że to wszystko odbywa się w Trójmieście, jako że jedynym konkretem jaki kiedykolwiek padł z ust naocznych świadków tych bezeceństw był Sopot, przytoczony przez Panią Dziennikarkę jako miejsce w którym nastolatki eksponują waginy na deptaku… A skoro nastolatki z waginami na wierzchu spacerują po mieście, to może i matki karmiące wymachują cycami w centrach handlowych, a imprezy są pełne dziewcząt, chętnych na seks z każdym w najbrudniejszej nawet toalecie)
To, co odstawiają niektórzy ludzie to nie niechęć tylko pedofobia. Obsesja.
Nie ma innego słowa, które mogłoby oddać charakter tych emocji – a i to nie jest zbyt dobre, bo niepopularne i ze względu na to prawdopodobnie niezrozumiałe (mimo, że słowotwórczo można sobie wydedukować ich znaczenie).
Takie emocje, taka pasja; te wszystkie wywody, suto okraszone przekleństwami i inwektywami w kierunku dzieci i matek wywody…
Przecież to nie jest niechęć.
Gdyby to była niechęć, nie poświęcaliby energii na rejestrowanie tych wszystkich niby-uciążliwych sytuacji, kolekcjonowanie ich, oburzanie się nimi, opowiadanie, omawianie, szukanie partnerów do wspólnych konwersacji o tym, jak bardzo istnienie cudzych dzieci rujnuje ich życie i spokój.
Toż to jakaś chora nienawiść podszyta obsesją.
Fobia. I to nie w formie strachu.
Nie w najpowszechniejszym wydaniu: boję się wysokości, nie lubię pająków i czuję dyskomfort na widok dużej ilości małych otworków, więc z pewnością cierpię na całe mnóstwo fobii – i oczywiście w moim przypadku to wcale nie są naturalne odruchy, towarzyszące większości ludzkości, a wyjątkowo silny lęk, który utrudnia mi funkcjonowanie, bo nie mogę się spokojnie wspinać na szczyty świerków i lizać tarantuli.
W formie pełnokrwistej, aktywnej, namiętnej nienawiści.
Nie wiem, czy faktycznie to robią, ale słyszę jak opowiadają; widzę, że opisują – niesamowicie dumni z siebie i zadowoleni z tego, że wydarli się na jakąś matkę pod supermarketem albo zaserwowali jakiś wyjątkowo finezyjny, złośliwy tekst, po którym tak mamuśka jak i dzieciak mieli smutne miny i uciekli do domu.
Nie, żebym nie doceniała pomysłowości i zaangażowania samych mamusiek, gotowych w każdym momencie zagryźć tę, która choć trochę odstaje od ich jedynie słusznej wizji, bo też są toksyczne, ale z nimi póki co nie mam zbyt często do czynienia i nie miałam okazji zaobserwowania ich w naturalnym środowisku – za to ludzie, którzy nie lubią dzieci wydają się coraz liczniejsi (pewnie tylko się wydają, bo akurat na nich się ostatnio natykam) i coraz agresywniejsi.
Nie, żebym miała coś przeciwko narzekaniu.
Absolutnie nie – nadal uwielbiam, to moja ulubiona forma spędzania czasu, więc poniekąd rozumiem.
Albo raczej: wydawało mi się, że rozumiem.
Szanowałabym, gdyby na narzekaniu się kończyło.
Ale atakowanie? Obrażanie? Rzucanie jakichś dziwacznych postulatów, ograniczających wolność matek i dzieci? Wzajemne kibicowanie sobie w snuciu pomysłów na to, jak wystraszyć dzieci i zohydzić ich udręczonym* matkom życie?
*- udręczonym, bo wiadomo, że nie zaryzykują zajścia za skórę krwiożerczej jednostce bojowej Mamuśka, która w pięć sekund przetrąciłaby im nos i wydrapała oczy – jak zaatakują, to umęczoną, zahukaną bidulinę, która ucieknie do domu i przepłacze cały wieczór.
Uleganie najbardziej gównianym instynktom to żaden wyczyn. Każdy je ma. Nie każdy pielęgnuje i zdecydowanie nie każdy wychodzi z założenia, że dokonuje chwalebnego aktu za każdym razem, kiedy sobie ulży. Zresztą nawet, gdyby “każdy” to robił i przyznawał sobie order z ziemniaka za każdym razem, kiedy udało mu się kopnąć kota, to nadal nie powód, by uważać to za słuszne.
Poza tym – jeśli już narzekać, to czemu nie na wszystko? Po co się ograniczać i ujmować cokolwiek z wachlarza mizantropii i skupiać się wyłącznie na dzieciach i ewentualnie innych stosunkowo łatwych celach, skoro można narzekać na wszystko? I potrzeby zaspokojone i szkodliwość niewielka… chyba, że właśnie o to chodzi, żeby kogoś zabolało.
Za moich czasów nielubienie dzieci wyglądało zupełnie inaczej…
Jak ktoś nie lubił, to objawiało się to brakiem potrzeby pochylenia się nad czyimkolwiek wózkiem, świergolenia “ojej, jakie śliczne!“, inicjowania zabaw z dziećmi, zagadywania, rzucania się z propozycją popilnowania tego uroczego… Poza tym trzymał się na dystans, unikał “imprez” na których miała się pojawić większa ilość dzieci i był zdecydowanym oponentem gaworzenia, podrzucania i robienia głupich min celem zabawienia niemowlaka, oraz uważania/udawania, że jest to najlepsza rozrywką we wszechświecie.
W zestawieniu z TYM, co aktualnie pojawia się pod tym szyldem osoby spełniające wszelkie warunki antypatii zdają się być cichymi sympatykami.
Dzieci nie terroryzowały cih w miejscach publicznych, nie ograniczały ich swobody. Nie mieli ochoty strzelić sobie w łeb, bo nieoczekiwanie kończyli w jednym pomieszczeniu z dzieckiem – opuszczali je, kiedy czuli dyskomfort. Nie przychodziło im do głowy, żeby gapić się na jakieś dziecko i rozważać stopień jego atrakcyjności seksualnej, żeby potem atakować i oskarżać jego rodziców o próbę narajenia kontaktów z pedofilem polegające na założeniu dzieciakowi krótkich spodenek albo stroju kąpielowego, żeby się popluskał w dmuchanym basenie na podwórku.
Dopóty, dopóki nikt nie oczekiwał, że będą je nosić i zabawiać nie było problemu. Jeśli oczekiwał, to spotykał się z odmową. I tyle – bez dramatu w trzech aktach.
A może nie rozumiem uczuć?
Żyłam sobie w przekonaniu, że jak coś lubię, to objawia się to tym, że szukam kontaktu, chcę poświęcać na to czas i myślę o tym z przyjemnością, tęsknię za tym. Obojętne rzeczy są mi obojętne, więc nie poświęcam im ani czasu ani myśli, chyba, że akurat sytuacja tego wymaga lub nadarza się sposobność – czasem bywa fajnie, czasem niefajnie, najczęściej tak sobie.
A jak czegoś nie lubię, to unikam, odmawiam kontaktu, a jak się trafia to w najlepszym wypadku jest znośnie.
Wydawało mi się, że wszyscy rozumują w podobny sposób i kiedy mówią, że coś lubią, to mają na myśli mniej więcej to, co ja.
Może nawet nadal tak jest – o ile jeden z drugim nie zwącha jakiegoś bachora, naruszającego jego prywatną przestrzeń o promieniu 500-metrów.
Zastanawiałam się, czy to nie przez jakąś “presję” otoczenia, które wciąż wypytuje o planowany termin porodu u osób, które ani nie są, ani nawet nie chcą być w ciąży…
… ale to nie ma najmniejszego sensu.
Nawet przy założeniu, że banda dorosłych i rzekomo niezależnych ludzi nie ma w sobie tego minimum flegmy, niezbędnego do wyjaśnienia w kilku żołnierskich słowach, że rumianych bobasków światu nie przysporzą, bo mają inny pomysł na spędzenie kolejnych dwudziestu pięciu lat życia – to nadal nie powód, by hodować w sobie nienawiść do cudzych dzieci; ba – nierzadko nawet w stosunku do zupełnie obcych dzieci.
Czym one zawiniły? Tym, że są upierdliwe? – wszak nie bardziej niż teleankieterzy, reklamy w tv, spóźniające się autobusy, brak papieru toaletowego w kiblu…
Jedyną namiastkę sensu miałoby to tylko przy założeniu, że jakby cały świat solidarnie zrezygnował z prokreacji, to jedna ciocia z drugą wreszcie raczyła by się odstosunkować od ich życiowych wyborów, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie kierowałby się taką logiką.
A jeśli nie są przy zdrowych zmysłach i mają z sobą, ze swoim skrajnie nieszczęśliwym dzieciństwem i mamusiami, które za nimi nie przepadały (a zapewne chodzi o mamusie – zważywszy na to, jak rzadko w wypowiedziach atakują ojców), to przeznaczenie całej tej energii na uporanie się z tym wydaje się rozsądniejszym rozwiązaniem niż tupanie nóżką i psioczenie na czym świat stoi, bo w parkach zalęgły się mamuśki z wózkami, w których mają żywe dzieci – które jak przystało na żywe dzieci czasem są głodne, spragnione, znudzone, rozczarowane, złe, sfrustrowane, obolałe, chore…
Chodzi o to, że brak zrozumienia dla małych zasmarkańców jest brakiem zrozumienia dla samych siebie?
Może o to chodzi; ostatecznie ani w swoich postawach ani w zachowaniu niespecjalnie się od tych znienawidzonych dzieci różnią. Właściwie wcale – nie licząc tego, że nikt nie uważa, że są słodcy i uroczy.
Chyba, że to zwykła zazdrość o to, co te wstrętne bachory mają, a czego oni nie mieli…
I co w ostatecznym rozrachunku oczywiście na dobre im wyszło – ba! na znakomite. Wyrośli na odpowiedzialnych, rozsądnych, a przede wszystkim szczęśliwych ludzi, więc robią wszystko, co w ich mocy, by możliwie jak najwięcej tego dobra podać dalej…
Ach niektórym też po prostu wszystko przeszkadza. Bez względu na obiektywny czy subiektywnie przez nich widziany obraz przeszkadzalności. Tyle, że decyzję o posiadaniu dzieci podejmuje się samemu. Jednak o ile można wyobrazić sobie świat bez klarnetu jeżeli ktoś nie lubi, to bez dzieci nie byłoby ludzkości. Każdy też kiedyś był dzieckiem, więc to dość szczególne nielubienie.