Specjalnie z myślą o tym wpisie stworzyłam poprzedni – czym się różni przestroga od wpędzania w poczucie winy?. Nie poruszyłam w nim wszystkich istotnych elementów, bo nie chciałam wprowadzać tam jeszcze większego chaosu (i tak wyszedł nieznośnie długi).
Czym tak naprawdę jest ostrzeganie przed gwałtem?
To brzmi tak absurdalnie, że z trudem przechodzi mi przez palce. Nawet nie umiem tego nazwać, ale widziałam to już tyle razy, że straciłam resztki złudzeń, które pozwalały mieć nadzieję, że to wytwory jednego czy drugiego chorego umysłu. Takich chorych umysłów jest miliony – aktywnych, chętnie zabierających głos i widujących obnażone waginy dziewcząt, spacerujących po ulicach Trójmiasta.
Po raz kolejny policzyłam do miliona.
Czy “ostrzeganie przed gwałtem” ma sens?
Żeby wejść w rozważania na ten temat, trzeba najpierw odpowiedzieć na inne pytanie:
Czy można UNIKNĄĆ gwałtu?
Czy istnieje zbiór porad i wskazówek, z których można skorzystać i zminimalizować ryzyko?
Oczywiście, że tak!
To bzdury oparte na stereotypach, lękach i mylnych założeniach, a realistycznie patrząc ich jedyną funkcją jest gnojenie ofiar – ale porady są! I to się liczy!
Trzeba spojrzeć na to pozytywnie: ważne, że rady są i można z nich skorzystać!
Niemiłym drobiażdżkiem jest świadomość (którą można mieć, zyskać lub uparcie ignorować), że to porady wymyślone przez gwałcicieli i powtarzane przez ich sympatyków.
Ale koniec końców nie jest to aż tak wielki kłopot – zawsze można przymknąć na to oko, zapomnieć, albo udawać, że się nie widzi.
Łatwo też poznać oszołoma po tym, że histeryzuje i ma jakiś problem z tak naturalnymi zachowaniami jak gwałcenie nieprzytomnych osób; zmuszanie partnera do stosunków, na które nie ma ochoty, czy tolerowanie pedofilii wśród celebrytów.
Te trzy kwestie warto sobie wyjaśnić zanim przejdziemy do rozważań nad złotymi radami, dotyczącymi unikania gwałtów:
1. Gwałcenie nieprzytomnej osoby to zupełnie normalna sprawa. Nieistotne, czy jest pijana, ma zapaść, czy leży gdzieś na polu i nie może się ruszyć, bo chwilę wcześniej potrącił ją samochód.
Jeśli nie jest w stanie wyrazić sprzeciwu, to nie protestuje, a skoro nie protestuje to się zgadza.
2. Ciało i dusza partnera/żony/męża należy do partnera/męża/żony i można z nim robić co się komu żywnie podoba. Jeśli nie ucieka ze strachu, w wyniku manipulacji lub żyje w przekonaniu, że tak to już jest to jest to równoznaczne z pełną akceptacją i zgodą na wszystko, co ją/jego spotyka.
3. Znanym wolno więcej. Nawet, jeśli ich zachowania są tak brutalne i wstrętne, że nawet gorącemu sympatykowi przestępców seksualnych rzednie mina, to i tak nie powinien być za to karany.
Pierwszą rzeczą, którą warto podkreślić jest to, że jego twórczość (jeśli jakąś ma) należy oddzielić grubą kreską od tego, co robi w życiu “prywatnym” – ostatecznie cóż łączy dzieło z autorem? – no nic prawie! A drugą to, że sam fakt przedostania się tej czy innej informacji do wiadomości publicznej samo w sobie jest tak okrutną i niesprawiedliwą karą, że już innych nie trzeba.
Oczywiście należy pamiętać, by nie formułować tego tak dosadnie i dosłownie: dobrze jest nieco to zagmatwać, zostawić jakieś małe niedopowiedzenie – na tyle małe, by nie gubić przesłania (1-3), na tyle duże, by każdego oburzonego i pukającego się w czoło móc ze spokojnym sercem określić mianem histeryzującego debila, który nic nie rozumie.
Można też dodać, że mówi o sprawach, o których nie ma pojęcia (jeśli nie padł ofiarą przemocy seksualnej) lub podchodzi do sprawy zbyt emocjonalnie, bo jest zaślepiony własnymi emocjami (jeśli padł) – 100% skuteczności w marginalizowaniu słów i stanowiska takiego pieniacza.
Dopóki takie teksty będą się pojawiać, przemoc seksualna nadal będzie osiągać monstrualne rozmiary, bo to dzięki nim istnieje. Nie dzięki bandytom, którzy czają się w ciemnych zaułkach, a dzięki gorącym obrońcom tych tez, śpiących w swoich mięciutkich łóżeczkach i wspierających ideę negacji czyjegokolwiek prawa do decydowania o tym, co dzieje się z jego ciałem.
Bandyci istnieją, zawsze istnieli i zawsze będą istnieć – teraz jest ich mniej niż kiedyś, ale mogłoby ich być znacznie mniej, niekoniecznie dzięki regularnym odstrzałom.
Nie mniejszą rolę odgrywają tu oczywiście legendy miejskie tworzone i powielane przez ludzi, którzy mają za dużo wolnego czasu i niczego sobą nie reprezentują – dlatego nie mają kolegów i koleżanek, którzy lubiliby spędzać z nimi czas dla samej przyjemności spędzania z nimi czasu.
Przy minimalnym kontakcie ze światem nie są w stanie zweryfikować swoich domysłów i podejrzeń, z czasem zaczynają tworzyć kolejne, barwniejsze fantazje w oparciu o swoje wcześniejsze pomysły.
By nawiązać i utrzymać jakiekolwiek relacje muszą się jednoczyć w zgorszeniu, pogardzie i nienawiści do wyimaginowanych osób, np. kobiet uprawiających seks z obcymi mężczyznami w klubowych toaletach lub Yeti.
Można próbować forsować teorię, że skoro obiekty zgorszenia nie istnieją, to cały proceder jest nieszkodliwy nawet jeśli od czasu do czasu zastrzeli wychodzącego z lasu grzybiarza w grubej kurtce – ale tylko, jeśli przymkniemy oko na kilku martwych grzybiarzy.
Jedną z popularniejszych i niebezpieczniejszych legend jest ta o zamaskowanym gwałcicielu, czającym się w ciemności.
Jej moc oddziaływania jest tak wielka, że tej konkretnej wizji podporządkowano wszystko. Obserwuje, przemyka, śledzi kobiety w kusych spódniczkach i butach na obcasie…
Jeśli wbijemy sobie do głowy, że gwałciciel to nieznajomy, przemykający mrocznymi uliczkami, to problem przemocy seksualnej stanie się bardzo malutki.
Ostatecznie jak często przeciętny człowiek przemyka nieoświetlonymi zakamarkami nieprzyjaznej dzielnicy?
Nieliczni, którzy tam mieszkają zapewne dość często, ale statystyczny człowiek kilka razy w ciągu życia. Tylko “kilka” – wystarczy chwilę pomyśleć i zadbanie o to, by akurat wtedy ktoś mu towarzyszył, albo odpuszczenie tej wyprawy w ogóle nie wydaje się takim problemem. A skoro uniknięcie tej sytuacji to nie problem, to łatwo można dojść do wniosku, że większość zapuszczających się w takie okolice świadomie podejmuje ryzyko.
Te myśli płyną wartko, nie napotykają na zbyt wiele przeszkód, nie rozbijają się o niechętną współpracy rzeczywistość – jak większość koncepcji, które na papierze i w głowie wydają się proste i oczywiste: oczywiście, że mogę zbudować sobie w ogródku pełnowymiarową replikę Taj Mahal z butelek po napojach gazowanych – dlaczego nie?! – sąsiedzi na pewno odstąpią mi swoje działki, jak zobaczą, że dobrze mi idzie!
I tak dalej, i tak dalej – krok po kroczku aż do serca tej obleśnej ideologii, w której ofiary same są sobie winne, a gwałciciele po prostu biorą to, co do nich należy.
To bardzo wygodne. Daje złudzenie kontroli nad sytuacją i staje się jakimś pokręconym źródłem poczucia bezpieczeństwa i powtarzanej z tyłu głowy mantry “MNIE to nie spotka, bo…“.
Bo życie ze świadomością, że nad wieloma rzeczami nie mamy żadnej kontroli jest zbyt przerażające?
Możliwe.
Od dawna fascynują mnie te porady, żeby unikać wracania do domu po zmroku, chodzenia gdziekolwiek samotnie, nie picia alkoholu…
Załóżmy na moment, że to prawda – że gwałcicielami nie są partnerzy, mężowie, żony, ojcowie, matki, bracia, siostry, sąsiedzi, znajomi, znajomi znajomych, współpracownicy, opiekunowie i tak dalej: załóżmy, że gwałciciele to obcy czający się w ciemności.
Co się stanie, jeśli dotrzemy do domu przed zmrokiem i zabarykadujemy się w środku?
W perspektywie jednego dnia będziemy “bezpieczni”. Nikt nas nie napadnie, nie zgwałci.
Ale wyobraźmy sobie rok, dwa lata, pięć lat powszechnego barykadowania się w domach i umykania przed ciemnością. Czy ktokolwiek będzie bezpieczny?
Jeśli na ulicach nie będzie nikogo, kto wraca do domu z pracy, idzie na imprezę, wychodzi z psem, drepcze do całodobowego po wódkę i szproty… nikogo, kto zajęty swoimi sprawami przemieszczałby się z punktu A do punktu B…
Świat stanie się bezpieczniejszy, czy może zmieni się w coś na wzór hurtowni konserw rybnych, pełnej bandytów z otwieraczami?
Obawiam się, że to drugie.
Nie kojarzę żadnego precedensu w skali świata, który pozwoliłby podejrzewać, że psychoza strachu zwiększa czyjekolwiek bezpieczeństwo.
NIE ZWIĘKSZA.
Ludzie, którzy ciągle się boją nie są bezpieczni nigdy: przez większość czasu (kiedy nic im nie grozi) żyją w strachu przed niebezpieczeństwem, które może nadejść; a kiedy jakieś się pojawia, są zbyt przerażeni, by jasno myśleć.
Doradzanie ludziom życia w strachu i kierowania się lękiem, robienia z niego głównego motywu działań to najgorsze i najgłupsze, co można zrobić. Zero odpowiedzialności, zero wyobraźni, zero faktycznych korzyści dla kogokolwiek poza… no właśnie – kim?
Czy ci wszyscy ambasadorzy przezorności nie natknęli się na ten drobny feler ich filozofii?
A może doskonale zdają sobie sprawę z tego, że ich złote porady nie tylko gnoją ofiary, ale i budują fundamenty, na których gwałcicielom będzie jeszcze łatwiej dopaść, osaczyć i zastraszyć ofiarę?
Nie widzę innego wyjaśnienia jak tylko to, że WSZYSCY oni są gwałcicielami lub są w pełni świadomi, że mają jakiegoś gwałciciela wśród bliskich osób i wiedzeni sympatią starają się zrobić wszystko, co w ich mocy by ułatwić im realizowanie swoich pasji.
Przecież nikt z duszą i mózgiem na miejscu nie plótłby takich farmazonów o ostrożności i unikaniu. Ani nie serwował tego bełkotu spod znaku “nikt nie ma prawa mnie dotknąć nawet jeśli (bla, bla, bla), ale jeśli jednak to zrobię, to sama będę sobie winna, jeśli mnie zgwałcą“.
Srutututu srerdu pierdu i trelele bum.
Jeśli człowiek ma na tyle skorodowany mózg, że jest w stanie wymyślić jakiekolwiek okoliczności usprawiedliwiające ZGWAŁCENIE jakiejś istoty, która nie ma ochoty na seks – usprawiedliwiające w choć najmniejszym stopniu, to niczym się nie różni od gwałciciela. Prawdopodobnie sama nim jest, albo z nim jest, ale ma całą masę “ale”, które z całą pewnością przekonają innych sympatyków gwałtu.
Nie ma takiej możliwości, żeby skończyć szkołę na tej szerokości geograficznej i nigdy nie musieć wracać samotnie po zmroku. Chodząc na lekcje (które często kończą się po 15:00 – od listopada do lutego o tej porze jest już ciemno) i mając jakiekolwiek życie towarzyskie nie da się.
Mamusia nie zawsze będzie mogła przyjechać, autobus się spóźni, lekcje się przeciągną, zdarzy się jakiś wielki korek i trzeba będzie wracać do domu w tej straszliwej ciemności.
Ciemności, która jest znacznie bezpieczniejsza, kiedy człowiek wie, czego się spodziewać i co jest normalne, a co może być dla niego alarmujące.
Życie w permanentnym strachu nie tylko nie zwiększa niczyjego bezpieczeństwa, ale przede wszystkim zmienia życie w wegetację.
Czemu to nigdy nie są sensowne rady? Czemu to zawsze musi być 1001 pomysłów na to, jak przerzucić winę na ofiarę?
Nie na sprawcę.
Nie na niewydolne umysłowo społeczeństwo.
Nie na tą zgraję dewiantów, która lubi sobie poprawiać nastrój cudzym cierpieniem.
Nie na tą bandę kretynów, którym się wydaje, że empatia to “wzdychanie z politowaniem nad czyimś bólem; stwierdzanie, że sam go sobie zafundował i pokrzepianie się myślą, że mnie-to-by-się-nigdy-nie-zdarzyło“?
Na ofiarę.
Przykładem sensownej rady byłoby np. dbaj o to, żeby być w możliwie jak najlepszej formie fizycznej i móc przebiec minimum kilometr bez zadyszki.
Albo: nie instaluj pierdyliarda zamków antywłamaniowych, bo włamywacz i tak otworzy je w pięć minut bez klucza, a Ty będziesz się dzień w dzień szarpać przez trzy, z kluczami.
Albo: nie noś niewygodnych butów.
Albo: miej się na baczności w towarzystwie swoich pozytywnie zakręconych znajomych, pełnych wyrozumiałości wobec bandyckich zachowań.
Albo: jeśli masz ochotę na wstawienie jakiegoś “ale” po “nikt nie ma prawa cię zgwałcić/zabić/napaść”, to stul mordę.
Wszystko to serwowane spontanicznie, bez pretekstu, w neutralnych sytuacjach – nie stojąc nad grobem, czy zapłakaną ofiarą.
Jestem już zmęczona tym namolnym powtarzaniem, że to krzywdzi ofiary i nie niesie ze sobą nic pozytywnego.
Tak, krzywdzi. Tak – nie niesie ze sobą nic dobrego.
Ale koniec końców wszyscy mają to w dupie i serwują złote myśli na poziomie wskazującym na to, że wszyscy żyjemy w dżungli amazońskiej albo na sawannie, a nonszalanckie oddalenie się od ogniska zaowocuje pożarciem przez lwa czy innego jaguara, na działalność którego nie mamy żadnego wpływu.
Żyjemy w świecie, który jest bezpieczniejszy niż był kiedykolwiek.
Możemy starać się tego nie spieprzyć nie robiąc nic konkretnego, próbować to zmienić na lepsze, albo dokładać wszelkich starań, by nostalgia za czasami pełnej akceptacji dla przemocy seksualnej (kiedyś z braku innych opcji, teraz z wyboru popartego konkretną ideologią) nie dawała nam się we znaki: tłumaczenie sprawców, obwinianie ofiar, “ostrzeganie przed gwałtem”, rozkoszne disclaimery (pisałam o nich w poprzednim poście) i podsycanie psychozy strachu sprawią, że gwałciciele będą mieli się dobrze przez długie lata.
Dlaczego wielbiciele “ponoszenia” i “przewidywania” konsekwencji swoich czynów są tak dobrzy w wyliczaniu ich innym (lub sobie, sprzed momentu odczłowieczenia: ~”zostałam zgwałcona, bo na siebie nie uważałam”), ale kompletnie ślepi na to, jakie konsekwencje niesie ze sobą ich krucjata?