Niestety w związku z tym, że trwam sobie, wyrzucona poza nawias grup facebookowych, prawdziwe rarytasy docierają do mnie z opóźnieniem.
Tzn. żałuję, że nie mogę się nimi delektować na bieżąco – nie żeby czas choć w najmniejszym stopniu wyzuwał je z magii…
Moje chamstwo klasy “jest fajnie, ale bez szału” okazało się nieakceptowalne – na tym froncie muszę się jeszcze sporo nauczyć od kulturalnych osób, które wyzywają innych członków społeczności, do których sami należą i nie mają najmniejszych problemów ze znalezieniem grupki rozentuzjazmowanych kibiców, czekających na więcej.
Nie wiem, czy ktoś gdzieś ogłosił jakiś konkurs na wpis na ten temat, czy to spontaniczna inicjatywa, ale już któryś z kolei bloger pochyla się nad zasmucającym go niezmiernie problemem blogowej prostytucji.
Kim jest blogowa prostytutka?
Czytając cudze elaboraty dowiedziałam się, że najbardziej pogardzaną grupą są recenzentki kosmetyków i lecące na barterze (ciuch/kosmetyk w zamian za pozytywną opinię, linki i wpis na blogu) dziewczyny reklamujące ciuchy ze sklepów internetowych.
Z niewiadomych przyczyn właśnie one są nazywane blogowymi prostytutkami
Tak jakby standardowy bloger nie był łasym na prezenty maniakiem marek z monstrualnym przerostem ego nad treścią, który JEŚLI się nie sprzedaje tylko dlatego, że nikt nie chce zapłacić za jego opinię złamanej złotówki…
Gdyby tak było (gdyby nie był), to z każdego zakamarka atakowałyby blogaski o duperelach, a nie pierdyliard opiniotwórczych lajfstajli.
I przede wszystkim – nie znalazłabym tuzina wpisów, wyzywających i wyśmiewających te dziewczyny na grupach dla osób zbyt leniwych ambitnych, by poświęcać swój czas i energię na wymianę komentarzy i obserwacji, ale żądnych uwagi i łasych na pochwały bez wzajemności (za to ze świadomością, że nikt nie wpadnie na ich bloga, nie uzna go za najzajebistszą rzecz, jaką ostatnio widział i nie zasypie znajomych linkami – więc muszą to robić we własnym zakresie, licząc na zainteresowanie ze strony podobnych sobie desperatów).
Owszem – szlag mnie trafił, kiedy zobaczyłam kolejny link do wpisu reklamującego sklep JollyChic, NewChic (dokładnie to samo, ale z inną nazwą), ale głównie dlatego, że to cholerstwo masowo kantuje klientów i wciąż znajduje sposób na to, by działać, za to dostarczanie zamówień i kontakt z klientami wciąż okazuje się być przeszkodą “nie do przeskoczenia” – ale wspomniane wyżej blogi w niczym mi nie wadzą (tym bardziej, że co zacniejsze sklepy kantują te małe blogerki tak samo, jak klientów).
Ba! Wręcz mnie fascynowały, kiedy nie mogłam zrozumieć na jakiej zasadzie właściwie działają.
Kiedy zrozumiałam na jakiej, fascynację zastąpił podziw, bo żeby sobie ręcznie każdego obserwatora nagonić i każdy komentarz w krwi i pocie wypracować, to trzeba być naprawdę zdeterminowanym i pracowitym.
Też bym tak robiła, gdyby w grę wchodził barter z dystrybutorami akcesoriów do szycia, dekupażu i naturalnych olejków eterycznych. No i gdybym była pracowita i zdeterminowana – a nie jestem.
Nie, żebym nie była zazdrosna. Oczywiście, że jestem – na takiej samej zasadzie żal mi dupę ściska, że ktoś pojechał na trzytygodniową wycieczkę do Gruzji, a ja nie. Fajnie byłoby dostawać kupę darmowych kosmetyków i ciuchów – nawet jakby miały mi się do niczego nie przydać, to byłby taki prestiż na wiosce…
Bez cienia ironii – to BYŁBY prestiż na wiosce. Może nawet lokalne radio z zapleczem stu dwudziestu słuchaczy zrobiłoby ze mną pięciominutowe interwju, po którym mogłabym się do końca życia pławić w blasku sławy…
Też bez cienia ironii – póki co pławię się w blasku sławy, jaką dało mi wylądowanie na stronie głównej wizaz.pl z informacją, że jestem sfrustrowana seksualnie. Wywiad w lokalnym radiu i opowiedzenie o swoich wrażeniach w związku z testowaniem trzech różnych kremów na cellulitis jednocześnie byłoby sporym awansem.
Tyle, że one wcale nie dostają nic za darmo. Pracują sobie na to, to i mają.
A firmy przecież doskonale zdają sobie sprawę z tego, że w Polsce nie ma setek tysięcy blogów z milionem UU miesięcznie. Współpracują z nimi, bo i tak im się to opłaca.
Nie mają szans na top blogerki modowe, to uderzają do płotek.
A płotki żerują w stadach i też robią zakupy – siłą rzeczy oglądają na blogach innych dziewczyn reklamy/rekomendacje jakichś produktów i koniec końców też generują zyski.
Więc czemu się ich czepiać?
Nawet jak wpadną na bloga i zostawią link, to świat się nie zawali – zresztą nie wiem, czy w ogóle to robią poza gronem osób, które uznają za potencjalny target, generujący ruch i kliki.
Słusznie zakładają, że ich target jest na żerowisku – a żerowisko jest np. na fejsowych grupach.
Toteż mój mózg stanął w zachwycie, kiedy na jednej z grup dziewczę zachwalające swój cięty język narzekało, że kiedy podrzuciła link do swojego wpisu na grupie, opanowanej przez barterki… to one WESZŁY na jej bloga i zrobiły dokładnie to, co zawsze robią: zaproponowały komentarze i obserwacje!
Zbulwersowało ją to do tego stopnia, że natychmiast pobiegła się wyżalić na to, jak podle została przez nie potraktowana. Żaliła się wśród steku wyzwisk w ich kierunku.
Zgroza… co to się z tym zepsutym światem dzieje. Zgnilizna i deprawacja na każdym kroku…
Bo spamowanie linkami wszędzie gdzie się da, suto okraszone prośbami o komcie, lajki i obsy w zamian za możliwość zostawienia komciów, lajków i obsów jest moralnie o setki kilometrów wyżej niż robienie tego samego w zamian za komcie, lajki i obsy dla komciującego/lajkującego/obserwującego…
Nie mam poczucia, by było.
Jedno i drugie jest męczące jak cholera. Nie wiem, które bardziej. Teoretycznie powinno to być komentowanie, bo wymaga więcej wysiłku, ale skomentowałam całkiem sporo i podobało mi się, rozrzucanie linków mnie męczy. Nudne jest, od dawna moja cierpliwość kończy się na aktualizowaniu fanpejdża.
Blogerzy się nie boją kontrowersji. Nawet kanapkę z pomidorem i ogórkiem sobie zrobią. A co!
Żyłam w przekonaniu, że o tym, czy ktoś ma “cięty język” orzeka otoczenie, widzowie, słuchacze, czytelnicy, nie samozwańczy i bezlitosny kontestator rzeczywistości, który ma problem z pracującymi kobietami. Aaale nieee….
Myliłam się. Jednak można takie sprawy załatwiać we własnym zakresie.
Cięty język i “bezkompromisowe” opinie w wykonaniu osoby, która każdą z tych bezkompromisowości asekuruje się zapewnieniami, że nie obraża “dobrych” i “renomowanych” blogów. Robi to i jest kryta po całości, bo ktokolwiek poczułby się urażony tym, co wypisuje przyznałby jednocześnie, że jego blog nie kwalifikuje się (nawet w jego własnym mniemaniu) jako dobry blog.
Proste i genialne. Wyświechtane, ale działa – więc czemu by z tego nie korzystać…
… wspominając – ot tak, na marginesie, drobnym druczkiem, że samemu się jest otwartym na współprace (oczywiście takie na poziomie) i że nie ma się najmniejszego problemu z odrzucaniem niekorzystnych ofert. Które się oczywiście pojawiają. A jakże! Liczne.
A mnie to się normalnie już trzech petromiliarderów oświadczyło. Tylko w tym tygodniu – a dopiero środa…
Przypomniano mi o istnieniu pojęcia “pseudobloger”…
Odżyły wspomnienia ❤️
Lata temu – nie wiem dokładnie ile – siedem? osiem? PSEUDOBLOGEREM był każdy, kto kalał swoją pisaninę pieniędzmi.
Jakimikolwiek – choć zasadniczo obowiązywała tendencja: im większe pieniądze ktoś zarobił, tym bardziej się sprzedał.
Piszesz bloga? Zarabiasz na nim? O Ty sprzedajna szmato… PRAWDZIWY bloger pisze dla przyjemności i własnej satysfakcji, z pasji, w wolnym czasie, nie po to żeby się sprzedawać i na tym zarabiać… meh, bleh, FUJ!
Teraz PSEUDOBLOGEREM jest każdy, kto zarabia mało, albo jego “zysk” ogranicza się do zgarniania kosmetyków, ciuchów czy innych drobiazgów, które obfotografowują na sobie i recenzują.
Piszesz bloga? Masz z tego JAKIŚ, choć niewielki zysk? O Ty sprzedajna szmato… etc.
All exclusive dla blogerów. Malarz-tynkarz nie staje się pseudomalarzem-tynkarzem tylko dlatego, że z braku laku bierze nisko płatną fuchę, albo tynkuje komuś chałupę w zamian za 200 metrów używanej siatki ogrodzeniowej.
Nie rozumiem, ale chyba – jak zwykle – nie muszę.
Podobno chodzi o to, że zbierają komcie i obsy w zamian za komcie i obsy – ale nadal nie rozumiem co w tym takiego gorszącego.
Te komcie wyglądają jak wyglądają, obserwatorzy nie są zainteresowani nowymi wpisami ani niczym, co związane z blogiem, a realne zaangażowanie można dostrzec i praktycznie bezbłędnie ocenić w piętnaście minut… więc w czym problem?
Nie od dziś wiadomo, że najlepszym typem problemu są problemy z dupy
Mają tę przewagę nad wszystkimi innymi, że po pierwsze: stosunkowo łatwo je rozwiązać, a po drugie: nawet jeśli się nie uda, to i tak nie ma tragedii, bo ta sprawa tak naprawdę wcale nas nie dotyczy – więc, czy happy end będzie, czy nie nie ma tak naprawdę większego znaczenia.
Czy jest jakakolwiek grupa społeczna, zawodowa, pasjonacka, w której nie ma ludzi, którzy dla pieniędzy (niekoniecznie dużych – jakichkolwiek) zrobiliby wszystko – z drobną różnicą w stawkach? Nie ma.
Czy jest jakakolwiek grupa, w której nie ma ludzi, którzy chętnie powiedzą, że inni członkowie zrobili/by wszystko dla pieniędzy? Nie ma.
Czy każdy, kto twierdzi, że mówi jak jest naprawdę wie jak jest? Nie – nie każdy.
Czy każdy, kto wie mówi prawdę? Nie – nie każdy.
Co z tego wynika? Nic. Kompletnie nic.
A z wpisów?
Ku swemu najwyższemu zgorszeniu odkryłam, że to nie pojedynczy przypadek – nie czyste, niewinne, spontaniczne zrzędzenie, rozpościerane nad jakimś kompletnym głupstwem, tylko do dosłownego skwitowania wywodu stwierdzeniami
“a ja mam LEPSZEGO bloga, piszę CIEKAWIEJ i w ogóle jestem zajebista, a tamte to prostytutki”.
Nie mam przekonania, że może chodzić o cokolwiek innego.
Jakieś dziwne ojej ojej, ona się stara i ma, a ja w sumie też się trochę staram, tylko mniej/inaczej & w sumie o coś innego i nie mam – to takie nie fair…
Jeśli oceniają wszystko pozytywnie, to bym się czepiała. Tylko że ja nic takiego nie widziałam. Skoro na popularnych blogach często widzę negatywne/neutralne/częściowo pozytywne oceny, to może jednak chodzi o to? Że te tanie się szmacą pisząc wyłącznie pozytywy za gadżet z ali za $0.5?
Brnęłam przez takie blogi i zdarzały się wyłącznie pozytywne oceny, ale z wspomnieniem na marginesie, że to i tamto do kitu, to nawet nie będę o tym pisać, napiszę o odżywce, z której jestem zadowolona – ale nie wiem, czy tam autorki w ogóle cokolwiek dostały, czy po prostu pisały sobie recenzje po zakupach.
Nikt nie pisze samych pozytywów za gadżet z ali za pół dolara. Szampon za 15zł to minimum – gdzieś kiedyś widziałam, w komentarzach – pani pod wpisem stwierdziła, że w sumie to produkt jest marny i jakby za niego zapłaciła, to by żałowała, ale że się do niej zgłosili z firmy xyz i przysłali koszyczek z prezentami i prośbą o opinię, to się umęczyła, na siłę szukając w tym jakichś pozytywów, bo nie chciała być niegrzeczna wyliczając wady czegoś, co dostała w prezencie. I omal nie została za to wyznanie pożarta żywcem.
Tyle, że to nie był blog kosmetyczny ani modowy, coś o pieczeniu ciast i szyciu kostiumów dla dzieci na bal karnawałowy w szkole tam miała.
Poza tym to nawet na tych blogach gdzie ewidentnie były zbierane obsy i komcie nie było samych pozytywów, autorki zaznaczały, że to czy tamto dostały i jest super, a tamto mniej, a jeszcze inne to w sumie tylko ładnie pachnie i może dla innej cery…
Chodzi o “one mają a ja nie, to takie niesprawiedliwe”.