Gusta są różne. Tylko w powiedzeniu “o gustach się nie dyskutuje“ wydają się gustować wszyscy, bo umożliwia wepchnięcie każdej krytyki w ramy hejtu (to jest niesamowite – normalnie magia: jak ktoś kogoś wyzywa, bo mu się jego kolor skóry/płeć/wiek/waga/praca nie podoba, to to są poglądy i trzeba je uszanować – ale jak ktoś komuś powie, że włączające się automatycznie disco na jego blogasku wkurza i składnia do nie wracania na tę stronę nigdy więcej, to proszę państwa jest to hejt, który trzeba zwalczać wszelkimi dostępnymi środkami!).
Są rzeczy, które podobają się niektórym ludziom.
Trójwymiarowy portret ojca Pio w złotej ramie, ozdobiony fluorescencyjnymi kwiatami i kolorowymi, migającymi lampkami znajdzie swoich entuzjastów – niewielu, jeśli będą go oglądać przypadkowe osoby, ateiści, zwolennicy ascezy i nie-fani ojca Pio. Zobaczą go i pomyślą: ależ wspaniały!
Większość rzeczy podoba się “niektórym” – jakiejś grupie ludzi. Nie ma rzeczy, które podobałyby się wszystkim.
Ale…
Ale…
Ale…
Ale…
Ale…
Ale…
Ale…
Mam wrażenie, że są rzeczy, które nie podobają się NIKOMU – i to całkiem sporo.
A tymczasemna blogach najgorsze są:
1. Monstrualnie wielkie nagłówki!
700px wysokości! 800px!900 px! Licytacja trwa! Kto da więcej?
Wielka fota – żeby to chociaż było coś w stylu widoku wiejskiej latryny na tle zachodzącego słońca, ulubione zdjęcie trzaśnięte w czasie biwaku na Mazurach w 2004, do którego autor uwielbia wracać z sentymentem – no może, gdybym gdzieś znalazła TAKIE wyjaśnienie obecności monstrualnie wielkiego nagłówka i coś ciekawego we wpisach pod spodem to istnieje jakaś szansa na to, że czytałabym dalej, witając z rozbawieniem uparcie powracającą latrynkę.
Ale fota wielkiego kwiatka ze stocku? No ludzie drodzy… po kiego czorta? Będę chciała się na nią gapić przy każdej możliwej okazji, to se ją na pulpit palnę, albo będę chłonąć piękno jego płatków w przeglądarce. Pół ekranu to już za dużo.
Ktokolwiek pisze blogaska – jakby mu to nie wychodziło – wkłada w to czas i energię, coś tam sobie dłubie, wabi czytelników i szczerze chce ich zachęcić do pozostania i powrotów wielką fotą nawet nie swojego kwiatka?
Uważa to za lepsze i ważniejsze od swojej twórczości? – jeśli tak, to wchodząc na taką stronę nie mam powodów by wątpić w jego ocenę, przy nagłówku w tym rozmiarze z pewnością jest największym i jedynym ekspertem w kwestii swojej twórczości – opuszczam ją i zapominam o jej istnieniu.
Czy że niby sam chętnie odwiedza strony, które tak właśnie wyglądają (oczywiście jeśli wspomina, że coś lubi albo ma jakieś linki to NIGDY nie wygląda tak jak u niego – ciekawe czemu)? Ciekawe?
Nie – wcale nie ciekawe. Świadczy to wyłącznie o tym, że ma ewentualnych czytelników głęboko w… i ani przez moment nie pomyślał, że to paskudztwo jest kłopotliwe, irytujące i zbędne.
Praktycznie bez wyjątku zwiastuje obecność bardzo, bardzo marnej treści pod spodem.
2. Wyskakujące natychmiast po wejściu na stronę WIELKIE, zasłaniające wszystko pop-up, zachęcające do polubienia profilu na facebooku!
Bo nic nie budzi we mnie tak dzikiej żądzy śledzenia czyjejś strony jak świadomość, że autor robi co może, żeby utrudnić mi do niej dostęp.
Nie ma takiego momentu w którym bardziej chciałabym kliknąć “Tak! Lubię to! CHCĘ otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach!” niż ta druga sekunda po kliknięciu linka i wejściu na bloga po raz pierwszy w życiu!
Tak! Pewnie! Najważniejsze jest pierwsze wrażen
ie! Co prawda NIC jeszcze nie przeczytałam, ale przy odrobinie szczęścia udało mi się zauważyć tytuł bloga, fragment zdjęcia, przy odrobinie szczęścia pod bannerem można ujrzeć kilka zaciemnionych zdań… czegóż więcej mogłabym potrzebować, by poczuć totalne urzeczenie treścią i kliknąć tego lajka?! No chyba gwiazdki z nieba…
Przecież to jest niepoważne – nie wspominając już o tym, że podejrzane.
Mam uwierzyć, że kilkanaście, kilkadziesiąt czy nawet kilkaset osób POLUBIŁO tę stronę widząc tylko pop-upa? Bo co? Taki ładny był?
Może to kwestia gustu – mnie się to nie podoba. Bardzo intensywnie mi się nie podoba.
Nie wiem, CO musiałoby być na takim blogu, żebym mimo wszystko go przeczytała i polubiła, chyba codziennie aktualizowane dzienniki Tesli.
3. Problemy z komentarzami. Konieczność logowania się na coraz to nowe serwisy i dalsze problemy z komentarzami!
A niech ich szlag wszystkich z tymi platformami. Narzekałam na to od początku i narzekam nadal. Mam fb, twittera, bloggera & g+, wordpressa, disqusa, instagrama, nawet login na tumblr mi się przyplątał… i NADAL:
Takiego wała jak Polska cała!
Nie ma takiej opcji, organicznie NIE MA takiej możliwości, żebym w entuzjastycznym nastroju, żądna nowych blogów wyruszyła na łowy i nie wróciła z całego serca życząc całemu światu problematycznych wypróżnień i żeby im jeszcze potem jakaś cebula na głowę spadła, albo szyszka.
Na max trzecim odwiedzonym blogu orientuję się, że NIE MOGĘ dodać komentarza – bo error, bo nie mam konta na srerdypierdysięcznym serwisie.
9 na 10 ma poustawiane jakieś dziwne opcje, rezerwujące luksus posiadania awatara dla autora… i w sumie tylko autora, bo automatu komentarzowego dostarcza strona autora – i trzeba by się na niej zarejestrować, ale oczywiście nie ma opcji rejestracji i logowania dla kogokolwiek poza autorem.
Nie, żeby ktokolwiek czuł potrzebę rejestrowania się na jakimś przypadkowym blogu nawet jeśli zagląda tam trzy razy w tygodniu – ja też nie czuję, ale te dziwne ustawienia świadczą o tym, że właściciele tych blogów nawet się nie starają, żeby czytelnikom było wygodnie.
Niedługo stuknie mi trzy miesiące, nadal nie mogę normalnie komentować na blogspocie. Doprowadza mnie to do szału.
To, i to, że jak się zapomnę i trzasnę gdzieś coś długiego, to niemal obowiązkowo mi to potem zniknie i się nie doda.
Nowoczesne technologie kurde.
4. Wyskakujące WSZĘDZIE informacje o cookies!
Potrzebne wszystkim te analyticsy jak trzecia noga. PO CO? No po co?
Nie korzystają z niego. Przecież wiem, że z niego nie korzystają. Oni wiedzą, że z niego nie korzystają. Czytelnicy – jeśli jacyś są – wiedzą (nawet, jeśli nie w pełni świadomie), że autorzy z niego nie korzystają. Używają go – a i owszem, masowo. Ale to jak kupować kombajn za 50.000zł żeby zbierać plony z dwóch krzaczków porzeczek.
Chociaż tak naprawdę wkurza mnie to, że te informacje wyskakują ciągle, wszędzie i nie ma możliwości zaznaczenia opcji “WIEM, dajcie mi spokój”. Jeśli jest coś gorszego od permanentnego śledzenia, to permanentne śledzenie połączone z uporczywym wypominaniem tego faktu dwadzieścia razy dziennie.
5. Nieustający konkurs na to, kto napisze najdłuższą notkę nie używając klawisza enter!
Tego się nie da czytać. Naprawdę się NIE DA.
Rozumiem, że komuś może nie zależeć na mojej bezcennej wizycie, ale przeważnie jednak trafiam tam dlatego, że autor próbował w jakiś sposób zwabić czytelników – więc chce być czytany.
Mimo to… zero litości. Żadnych enterów! I możliwie szeroka szpalta – albo w drugą bańkę: szpalta wąziutka, tak na 8-9 wyrazów – a notka na 1500.
No chyba, że to w założeniu są wiersze … ale i tak lepiej byłoby, jakby się rymowały
To się odbywa naprawdę z wielką szkodą dla treści. Wpadłam kiedyś na bloga dziewczyny, która waliła właśnie takimi blokami – szerokimi. Były nie do przejścia – zwłaszcza, że wplotła w nie jeszcze pińcet cytatów biblijnych.
Zasugerowałam jej odstępy (chyba ona jedna mnie za to nie zbanowała), posłuchała… i to, co wydawało się być wielkotygodniową garścią przemyśleń na temat Zbawiciela okazało się być wieloakapitową, rasistowską tyradą, suto okraszoną tendencyjnie powykrawanymi cytatami z Biblii, mającymi przekonać jej czytelników (zachwyconych jej niezwykłym uduchowieniem), że czas nam najwyższy biec – najpierw dorżnąć Saracenów a potem już prosto na Jerozolimę.
Takie epokowe dzieło bym przegapiła przez brak enterów!
6. Bardzo krótkie wpisy, za to z podziałem na wstęp i treść!
Dla kontrastu z poprzednią opcją – osoby lubujące się w przesadnie krótkich formach: nie opowiadające o niczym ciekawym, nawet nie kończące myśli: ot, rzucające jakimiś luźno rzuconymi zlepkami słów i jeszcze dzielące tę pięciozdaniową wypowiedź na trzy zdania wstępu i dwa rozwinięcia – po kliknięciu w link.
No chyba, że są to osoby, które wprost uwielbiają pokazy slajdów na portalach informacyjnych i nabijają im tyle odsłon, że tamte barany uważają to za super pomysł, mimo że w komentarzach znajdują się niemal wyłącznie utyskiwania i żale, że tak podanych treści nie da i nie chce się czytać.
Nie wierzę, że ktokolwiek klika w nie z przyjemnością.
7. Mrrroczne layouty!
Zrozumiałabym stylistykę rodem z horroru, gdyby treść faktycznie pasowała do tej kolorystyki – jakby tak autor opowiadał o; filmach gore; muzyce metalowej; czarnym mydle, porzeczkowym powidle, horoskopach i magii.
Ale mroczny blogasek mamusi, chwalącej się mężem i utyskującej na frajerki z fejsa, które nie radzą sobie same z pieluchami, to jednak niekoniecznie… – a mniej więcej tak to zwykle wygląda.
Nie żeby od razu trzeba było koniecznie dążyć do ascetycznej formy z niebieskimi (koniecznie niebieskimi, wpadającymi w błękit!) elementami, ale jest cała masa blogów, które wyglądają jak “idź stąd i nie wracaj” – chociaż ich autorzy klepią “przyjdź, wpadnij, zerknij, zostań”.
Jedynym w miarę sensownym wyjaśnieniem byłoby to, że te osoby nigdy nie próbowały czytać żadnego bloga – zwłaszcza własnego: coś tam kiedyś kliknęły w layoutach; stwierdziły, że tak ma być teraz i do końca świata, nie zajrzały tam nigdy więcej… a naganianie czytelników i spamowanie linkami odwala za nich ktoś inny – co nie oczywiście nie ma żadnego sensu, podobnie jak 9 na 10 czarnych motywów.
8. Wszystko w bieli. Wielkie czcionki. I mnóstwo bieli. I bardzo przestrzenne to wszystko.
Wielka czcionka, jeszcze większe płachty bieli – tak wielkie, że zanim człowiek dojedzie do komentarzy pod spodem, nie pamięta już o czym był wpis, na który zerknął.
Nie mam specjalnie dużego ekranu, w przeglądarkach mam poustawiane 75% powiększenia – a te czcionki nadal są wielkie. Co kieruje tymi ludźmi w momencie wybierania rozmiaru czcionki? Siedzą pięć metrów od komputera? Nie sprawdzają tego w ogóle?
I żeby to jeszcze jakieś ważne elementy tych postów były takie wielkie – tytuł, jakieś motto, jakieś złote przemyślenie w środku czy morał na koniec. Ale nie!
Data wpisu. “DODAJ KOMENTARZ”. Napis “LINKI” na bocznej szpalcie.
Po co? Czemu?
Z dwojga złego lepsza biel niż czerń, ale i tak wydaje mi się mocno przeceniana.
Przy odrobinie szczęścia można trafić nawet na połączenie tych dwóch cudów.
Na początek coś takiego:
A potem – jak już się jakimś cudem uda odczytać ten drobny, blady druczek i kliknie…
Chociaż jak się tak teraz zastanawiam: może to przemyślana taktyka, mocne uderzenie! Robienie wrażenia na czytelniku i takie tam?
9. Ambasadorki oszustów.
Nieświadome ambasadorki oszustów?
Nie wiem, która opcja jest prawdziwa. Nie wiem, czy druga jest możliwa – przecież chyba odruchowym działaniem jest SPRAWDZENIE osoby, która proponuje współpracę. Czy nie? Nie jest?
Nie mieści mi się w głowie, że ktoś może miesiącami, nawet LATAMI pisać te posty, dręczyć ludzi o robienie zdjęć, przebierać się setki razy, ciągle szukać jakichś ładnych krzaków, żeby zrobić sobie przy nich sesję… – przecież to jest mnóstwo pracy.
A kiedy wreszcie pojawia się wiadomość “elo laska, może chciałabyś poreklamować nasz sklep, damy ci dwie dyszki na zakupy“ – mam uwierzyć, że pierwszą rzeczą jaką ta osoba robi NIE JEST choćby pobieżne sprawdzenie w googlach z kim ma do czynienia? Ani drugą, ani trzecią, ani dziesiątą?
Przecież to nie ma najmniejszego sensu.
Ok, nie przeglądam blogów ciuchowych jakoś specjalnie często. Ok, nie znalazłam tam nigdy kiecki, która tak by mnie olśniła, że nic tylko jęknąć w zachwycie i popędzić na zakupy.
Ale gdybym taką znalazła i popędziła kupić a następnie nacięła się na bliźniaczego brata jollychica, a następnie zakosztowała ich oryginalnego stylu traktowania klientów, to olałabym tę blogerkę raz na zawsze.
One nie wiedzą z czym mają do czynienia?
Nie sprawdziły? Jak mogły nie sprawdzić?
Nie dbają o to?
Bo bluzeczka za dwie dychy totalnie jest warta ryzyka wpakowania czytelniczek w droższe zakupy za ich własną kasę i użerania się z cwaniakami, którzy nagminnie gubią towar, wysyłają niewłaściwe ciuchy, wysyłają zniszczone lub nie nadające się do noszenia ciuchy, utrudniają reklamacje, nie zwracają pieniędzy i kantują co najmniej POŁOWĘ swoich klientów?
Już pal sześć aspekt moralny – to się biznesowo opłaca? Pracować czort wie ile godzin nad blogiem, a potem oddać swoją wiarygodność za marną bluzeczkę za dwie dychy – nawet, jeśli w dolarach?
Nic mi do cudzych stawek, ale irytacja zostaje.
10. Porady od osób, które nie mają pojęcia o czym piszą i nie powinny zabierać głosu w pewnych kwestiach.
W większości wypadków brak wiedzy autora jest nieszkodliwy – ot, ktoś trafi na wpis; przeczyta; dojdzie do wniosku, że nie ma tam żadnych interesujących czy istotnych dla niego informacji; pójdzie dalej, a główną osobą “poszkodowaną” będzie autor, którego nikt nie poleci i nie potraktuje poważnie.
W niektórych przypadkach to, że autor nie jest profesjonalistą wręcz pomaga – bo nie używa specjalistycznego języka, tłumaczy innym jednocześnie utrwalając sobie (bo jeszcze całkiem dobrze pamięta moment, w którym sam nic nie rozumiał).
Chętnie bym poczytała bloga osoby, która pisze o wordpressie, nie ma o tym pojęcia, dopiero się uczy i stosuje zero niezrozumiałych skrótów myślowych.
Ale czasem wychodzi z tego prawdziwy koszmar.
Zaczynając pisać trafiłam na bloga dziewczyny, która pisała o trudnej do zauważenia, cienkiej granicy między zdrowym związkiem a toksycznym – po czym zaserwowała opis ekstremalnej tresury, przemocy kipiącej od manipulacji i szantaży emocjonalnych.
Podała to jako PRZYKŁAD sprzecznych sygnałów “trudnych do zinterpretowania” – jej zdaniem istniała tam całkiem spora (tj. co najmniej 50:50) szansa na to, że ciąg omenów zwiastujących apokalipsę może być po prostu dowodem na to, że misiowi lub misi bardzo zależy na tym związku.
…poświęcenia… kompromisy… TE klimaty.
Potem przytoczyła barwny opis piekła, w którym brakowało tylko baterii w skarpecie – czyli dokładnie to, co nieuchronne jeśli się na widok tych “trudnych do zinterpretowania” sygnałów nie ucieknie od psychopaty gdzie pieprz rośnie – wszystko to elegancko zwieńczyła konkluzją, że kobiety osoby, które kończą uwięzione w takich “związkach” są w gruncie rzeczy same sobie winne.
Nie, żebym wierzyła, że ktokolwiek to czyta. Ale GDYBY czytał…
Przy czym oczywiście piszę to wszystko z pozycji narzekającej zrzędy, nie “eksperta” – ale ostatecznie kto czyta blogi? Eksperci czy zrzędy?
Stawiałabym na to, że jednak zrzędy. Bo pozytywnie nastawieni entuzjaści wszystkiego nie czytają niczego; może ewentualnie poza książkami o samorozwoju – które sami piszą.
Gify powstały z fragmentów kadrów z: “Enchantred”, “Sesame Street”, “Snow White and the huntsman”, “Pimp”, “Orange is the new black” i “Scream queens”.
Gusta, guściki. Nie będę zachęcać do wejścia na moją stronę, nie chcę Cie irytować ;)