Hydra poprawności politycznej – kłamstwa i racjonalizacje

5
(1)

Ludzie powinni mieć prawo do swobodnego wyrażania poglądów; jakie by one nie były – choćby najbardziej obmierzłe i wstrętne. Niech się nimi dzielą, niech mówią. W prosty, dosadny i nie pozostawiający wątpliwości względem interpretacji – niech inni wiedzą, z kim mają do czynienia.

Głęboko wierzę w to, że ludzie powinni mieć prawo do mówienia wszystkiego, co im ślina na język przyniesie.

WSZYSTKIEGO – bez względu na to, jak przemądrzałe, podłe, nienawistne, obleśne czy krzywdzące jest to, co mówią. Niech mówią!

O ile spełniają dwa podstawowe warunki – właściwie jeden i drugi, bezpośrednio wynikający z pierwszego. Czyli:

Każdy powinien mieć prawo do mówienia wszystkiego, co mu ślina na język przyniesie dopóty, dopóki jest gotów ponieść konsekwencje swoich słów.

Konsekwencje współmierne do wagi słów, który używa; tez, które wygłasza; światopoglądu, który przedstawia.

Współmierne – bo “wszelkie” byłyby przesadą zważywszy na to, że zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie gotowy przegryźć aortę każdemu, kto choć słowem skrytykuje jego ulubione perfumy czy piosenkarkę.

Ale współmierne – czyli  niekoniecznie “słuszne” – bo tu już pojawią się różne wizje tego, co właściwie lub nie – a to już osobna kwestia.

Przykład
Jeśli Ryszarda powie Jadwidze: Jesteś durną, starą rurą a twoje perfumy śmierdzą jak kocie szczyny – a Jadwiga odpowie jej na to słowami “Sama jesteś durną, starą rurą, a perfum to mogłabyś zacząć używać, bo kocie szczyny i tak pachną lepiej niż ty to jej reakcja będzie współmierna do tego, co powiedziała Ryszarda.
Ale! Współmierną reakcją będzie też odpowiedź 
“Jest pani bardzo nieuprzejmą osobą, takie uwagi są zbędne, ponadto uważam, że osoba używająca takiego języka wystawia sobie jak najgorsze świadectwo i nie powinna być traktowana poważnie”.

To, która z tych reakcji zostanie uznana za słuszną/uzasadnioną może się różnić w zależności od tego, kto będzie oceniał: 

  • jedna osoba uzna, że pierwsza opcja jest najlepsza, bo z chamami trzeba dyskutować przy użyciu języka, który zrozumieją;
  • druga uzna, że wyłącznie ta druga jest słuszna, bo zastosowanie pierwszej źle świadczyłoby o Jadwidze;
  • (…)
  • piąta, że nie powiedzenie Ryszardzie niczego do słuchu to wyraz akceptacji dla jej zachowania…

Ale obie opcje zostaną przez większość uznane za z grubsza adekwatne. W przeciwieństwie do spalenia samochodu Ryszardy, złamania jej nosa lub zwyzywania jej przy użyciu garści znacznie mocniejszych wyzwisk.

Osobną kwestią jest to, czy Ryszarda rozważając lub wybierając drugą opcję będzie się kierować tym, co myśli, czy tzw. poprawnością – ale w tym momencie się na tym nie skupiam.

W opary absurdu wkraczamy dopiero w momencie, kiedy osoba mówiąca cokolwiek jest chętna i gotowa przyjąć wszelkie korzyści – pochwały, uznanie, pogłaskanie po główce; zacytowanie wraz z zaznaczeniem, że jest bardzo mądra skoro doszła do takich wniosków, ale wszelką krytykę traktuje jako atak na swoje człowieczeństwo i zaczyna histerie.

A swoją drogą…

Czy na nadmiar politycznej poprawności narzeka ktokolwiek poza rasistami, homofobami i innymi “konserwatystami” – którzy bardzo chcieliby używać brzydkich słów w odniesieniu do innych, ale za bardzo się boją, że ktoś mógłby użyć jakiegoś w odniesieniu do nich, więc przez większość czasu siedzą cicho?

To się zdarza? Kiedykolwiek? Ktoś to widział?

Kojarzę głównie ludzi, którzy tak bardzo się boją samotnego taplania się we własnym bagnie, że nie widzą innego wyjścia jak tylko założyć, że każda okazja, przy której NIE spotykają się z radosnym linczem na kimś kto ich zdaniem “odstaje” to znak, że wszyscy nieatakujący są tak sterroryzowani poprawnością polityczną, że boją się zwyzywać, popchnąć, pobić i zatłuc sztachetą tego odmieńca…

Ale czy oni mają jakiekolwiek inne wyjście?
Przecież jakby się okazało, że inni:

a) nie czują potrzeby, wyzywania kogokolwiek;
b) nie zgadzają się z nimi, ale milczą, bo nie zależy im na losie odmieńca;
c) nie zgadzają się z nimi, ale milczą, bo uważają ich za niegodnych ich uwagi palantów

to znaczyłoby, że sami są (w ich pojęciu) odmieńcami, zasługującymi na sztachety.

Nie czuję potrzeby, by narzekać na jej nadmiar: przeszkadza mi, że w poprawność polityczna w ogóle istnieje.

To jest nie tyle smutne, co przerażające.
Człowiek, który ma poglądy i własne przemyślenia – jakie by one nie były – choćby był neonazistą, zwolennikiem dyktatury czy fanatykiem religijnym – jest w stanie uzasadnić swoje stanowisko, przedstawić swoje poglądy i podjąć dyskusję (osobną kwestią jest to, czy można się z nim dogadać w jakiejkolwiek sprawie – ale na pewno można sobie z nim pogadaćać).

Człowiek, który ich nie ma, będzie plótł co mu ślina na język przyniesie, kluczył, kręcił, kłamał, przeczył własnym słowom, wypierał się ich, chował za “innymi ludźmi, którzy też myślą tak jak on” – a jak kogoś skrzywdzi, to się od tego odżegna, ucieknie i będzie udawał, że to nie on.

Dlaczego?
Bo nie ma w sobie dość chęci i samozaparcia by przemyśleć to, co mówi.
Nie ma w sobie dość chęci i samozaparcia, by dostrzec, jakie konsekwencje niosą jego działania.
Nie ma w sobie dość chęci i samozaparcia, by dojść do jakichś wniosków samodzielnie – choćby to były najbardziej obleśne poglądy na świecie.

Ma za to silne poczucie, że jego słowa zasługują na szacunek, a ich konsekwencje nie są jego winą – przy czym oczekiwanie, że weźmie za nie odpowiedzialność to jakiś pomysł z kosmosu.
Ta “odpowiedzialność” to nie 25 lat w łagrze, nie sto batów, tylko najstraszliwsze z możliwych: przyznanie się do błędu, własnej głupoty i wyrażenie chęci nie powtarzania tego błędu w przyszłości (albo podtrzymanie zajętego wcześniej stanowiska i pogodzenie się ze świadomością, że nie każdemu się to podoba).
Ale on tego nie zrobi – i nie zrobiłby nawet, gdyby wymagało to od niego tylko pstryknięcia palcami.
Nie i już. Bo POMYŁKI nie wchodzą w grę. On nie wierzy w pomyłki i nie szanuje ludzi, którzy się mylą.

Ale z tego wynika, że sam też się nie mylił – że mówił to wszystko z premedytacją, i że przemyślawszy to sobie dokładniej uznał, że właściwie to postąpił słusznie.

Skoro nie przyznał się do błędu, to nie ma miejsca na inną interpretację.

Wielokroć lepiej spotkać na swojej drodze oszołoma – przynajmniej wiadomo, o co mu chodzi: wystarczy go zapytać, powie.

Gnida nie powie, bo o nic jej nie chodzi. Nie ma żadnego celu, a u podwalin jej filozofii życiowej leży głębokie przekonanie, że dopóki nie myśli i nie ma świadomości, to nic nic nie jest jej winą.
Że ignorancja zasługuje na szacunek i taryfę ulgową w XXI wieku – zwłaszcza, jeśli wygłasza się jakieś zdecydowane osądy.

Poprawność polityczna nie jest mu do niczego potrzebna.

Komu się przydaje?
Chorągiewkom, które nie mają nic do powiedzenia.

Jeśli szczerze, z głębi serca powiem, że uważam kogoś za najgorsze ścierwo, to poczuje się on bardziej dotknięty niż gdybym unosząc ku niebu oczy swe dziewczęce westchnęła i wspomniała, że jego obecność przywołuje mi na myśl intensywny aromat przemijania, właściwy istotom, których ciała wygrzewają się w promieniach słońca, odkąd ubiegłego poranka dokonały przejścia na ten lepszy ze światów?

Jeśli nie zrozumie, co powiedziałam, to najpewniej nie poczuje się dotknięty.
Jeśli zrozumie, to zaboli go tak samo. Jedyna różnica w tym, że ja będę mieć szansę na ujście w czyichś niewprawnych lub niezaangażowanych oczach za osobę bardziej kulturalną niż jestem.

Zdarzało mi się mieć problem z samym faktem, że ktoś używa pewnych słów, uznawanych powszechnie za obraźliwe.

Nadal mam, i to ogromny. Nie z samymi słowami, raczej z kontekstem.

I nawet nie chodzi mi o kontekst wypowiedzi. Nie o to, że ktoś np. cytuje, żartuje, wyraża się ironicznie lub przy użyciu dosadnych słów dokonuje ekspresji swojej pogardy lub nienawiści względem jakiejś osoby/osób.
Raczej o sytuacje i miejsca w których obowiązuje jedna reguła – niektórym wolno wszystko, tobie nie, ale udawajmy, że wszystkich obowiązują te same reguły.

Czyli np.: robię imprezę, zapraszam 15 osób na grilla, przygotowuję przekąski dla 12, podaję napoje 10, bawimy się, jest fajnie, ale kiedy zaczyna padać, zapraszam do środka wszystkich poza Kaśka, której każę spierdalać, bo mam taki kaprys – a potem, mimo, że wygodnych miejsc na kanapach, fotelach i krzesłach starczyłoby dla wszystkich, każę jednej osobie siedzieć na odwróconym stołku.

Brzmi śmiesznie, ale dokładnie tak to wygląda, niemal wszędzie.
Nie jest tak dosadne i łatwe do zauważenia, ale do tego się to sprowadza – a takie traktowanie ludzi generuje więcej agresji i frustracji, niż gdyby wszystkich traktować równie nieuprzejmie. W dłuższej perspektywie prowadzi do eskalacji chamstwa, znacznie intensywniejszej niż gdyby tych reguł w ogóle nie było.
Nie każdy to zauważa, bo nie każdy zwraca na to uwagę, ale każdy podskórnie czuje, że coś jest nie tak.

Apoteozą kretynizmu jest też sytuacja w której każdy może mówić cokolwiek – choćby wygłaszał peany pochwalne dla Hitlera i wyzywał wszystkich od podludzi – ale nikt nie jest upoważniony do krytyki jego postawy, wypowiedzi, przekonań, doboru słów, niczego; bo to by już była AGRESJA.
Bo póki akcja nie powoduje reakcji, to mamy do czynienia wyłącznie z opinią – do której każdy ma prawo, ale w praktyce tylko do momentu, kiedy pierwsza osoba zabierze głos: potem są dopuszczalne wyłącznie pochwały i wyrazy poparcia; wszystko co nimi nie jest jest chamskim atakiem.

Nie lubię narzekania na dzisiejsze czasy, ale to jest jedyna różnica, która naprawdę rzuca mi się w oczy.

Ludzie zrobili się strasznie wrażliwi, ale tylko na swoim punkcie. Wszystko ich rani, wszystko uraża i mają traumy na punkcie wszystkiego – co nie byłoby problemem, gdyby dotyczyło pojedynczych osób, albo chociaż ludzi, którzy żądając nieskończonej wyrozumiałości dla siebie są w stanie traktować w ten sposób resztę świata – ale nie, oczywiście, że nie.
Każde złe słowo jest w stanie zrujnować im życie – z tym, że nie naprawdę, bo nie dzieje im się żadna krzywda, kiedy sami serwują innym substytuty tego, co rzekomo tak bardzo ich boli.

I jeszcze to uporczywe przekonywanie się wzajemnie, że oczywiście, jak najbardziej mają prawo czuć się zranieni WSZYSTKIM.
No bo mają – oczywiście – ale jakby mniejsze w momencie, kiedy wściekają się na podły świat, który nie chce się do nich dostosować, ale sami nie oferują temu światu nic w zamian.

Nie rozumiem, nie mam pojęcia, co kieruje ludźmi, którym się wydaje, że wyeliminowanie złych słów zmieniłoby cokolwiek na lepsze. Gówno by zmieniło.
Jeśli człowiek czuje potrzebę ubliżenia lub poniżenia kogoś, to znajdzie sposób – jeśli nie będzie mógł skorzystać z oklepanych wyzwisk i wulgaryzmów, to sięgnie po synonimy, znajdzie alternatywy, w ostateczności stworzy nowe.
Walka ze słowami ma tyle sensu, co pouczanie osobników, bijących rodzinę, żeby nie uderzali w twarz i nazywanie tego walką z przemocą.

To, że ludzie nie będą mówić tego, co myślą; lub będą maskować swoje wypowiedzi oczywistymi eufemizmami nie zmieni sytuacji osób, które atakują. Będzie wygodniejsze dla agresorów, którzy w każdym momencie będą się mogli wyprzeć swoich słów i spotkawszy się ze sprzeciwem lub protestem oznajmią radośnie, że nic złego nie mieli na myśli. I jeszcze bardziej pognębiające dla ofiar, które nadal będą obrywać, ale trudniej będzie im zauważyć, czemu w pewnym momencie zaczynają się czuć jak gówno – i znacznie trudniej będzie im udowodnić komukolwiek, że uśmiechnięty eufemista regularnie wymierza im kolejne ciosy.

I tak są ludzie, którzy korzystają wyłącznie z takiej metody znęcania się nad otoczeniem (pisałam o tym —> zawoalowani sadyści), zachęcenie większej ilości ludzi do przerzucenia się na ten styl nie zmieni niczego na lepsze.

Krucjata przeciwko słowom nie ma sensu.

Nie ma. Nie miała. Nie zyska go na żadnym etapie – nawet jeśli założymy, że większość ludzi preferuje percepcję w stylu Strusia Pędziwiatra, chowa głowę w glebę i udaje, że zagrożenie nie istnieje.

W najlepszym wypadku to kręcenie się w kółko. W bardziej realistycznym – pochwała zakłamania.

Wzrost stężenia obłudy nikogo przed niczym nie chroni.
Nie muszę daleko szukać – wystarczy, że zerknę na blogi. Wszystkie głupki, pogrążone w psychozie pozytywu czarują sobie rzeczywistość, filtrują, słodzą, chwalą, komplementują… i co z tego wynika?
Świat im się wali, jak ktoś napomknie, że mają zbyt jasną czcionkę, którą niewygodnie się czyta, ale ciepło przyjmują tyrady piewców kultury gwałtu, bo przecież NIE MOGĄ się sprzeciwić, bo krytyka byłaby hejtem, a przecież nie chcą nikogo ranić (zwłaszcza swojego portfela i potencjalnych kontaktów), więc zagrzebują się w tym coraz głębiej, jakby gnała ich tęsknota za wiktoriańskim konwenansem.

Co z tego wynika? No co? Poza tym, że coraz więcej ludzi z duma przykleja sobie epolet niedorajdy i szuka problemów tam, gdzie ich nigdy nie było?

hydra-poprawnosci-politycznej
Kadr z filmu “Percy Jackson & the Olympians”

Polityczna poprawność nie jest pozytywną wartością.

Jak sama nazwa wskazuje – jest POLITYCZNA.
A jak świat światem, polityka zawsze była kojarzona z obłudą, nepotyzmem, dbaniem o własne interesy i robieniem wszystkiego, co w danej sytuacji konieczne, by zyskać możliwie jak największe poparcie.

To nie ma nic wspólnego z kulturą, w żadnym tego słowa znaczeniu. Ani z dobrymi intencjami, ani z brakiem agresji.
To obłuda, nic więcej, tylko jej więcej.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.