Recenzja “Mein kampf”

0
(0)

Nie dalej jak miesiąc temu po raz pierwszy w życiu przeczytałam tę niezbyt wybitną pozycję (teraz, kiedy kończę ten wpis minęły już chyba dwa, albo nawet trzy).

Cieszę się, że mam to za sobą i wreszcie mogę zacząć wydawać kategoryczne sądy na ten temat z czystym sumieniem i bez polegania na cudzych opiniach.

Wielki zły A. jako człowiek niezbyt mnie fascynuje, ale chyba jak każdy na pewnym etapie nie mogłam znaleźć żadnego sensownego wyjaśnienia: jak mogło do tego wszystkiego dojść?
To było dość dawno, w międzyczasie zapoznałam się ze wszystkim, z czym mogłam i chyba już rozumiem – chociaż czuję, że to nieodpowiednie słowo.
“Rozumiem” – do stopnia w którym nie widzę już absurdu i szaleństwa, a konsekwentne zaciskanie pętli: setki, tysiące decyzji pojedynczych ludzi, grup, mediów, aktorów, autorów, głów państw i tak dalej – i jak to wszystko wspierało popularność i siłę ideologii nazistowskiej.

Chciałam się z tym zapoznać z tym dokumentem historycznym.

Od dawna chodziło mi to po głowie, ale jednocześnie nie chciałam wykazywać jakiegokolwiek zaangażowania w kierunku poszukiwania tej pozycji,  nie daj Boże płacenia za nią czy artykułowania próśb o wypożyczenie. Te wizje wydawały mi się jakaś śmierdzące i okropne.
Tak się złożyło, że została mi podsunięta niemal pod nos, więc wzięłam, otworzyłam i przebrnęłam.
Nie było to przyjemne – nawet biorąc poprawkę na to, że przy temacie o takiej wadze trudno mówić o jakiejkolwiek “przyjemności”.

Od pewnego czasu czytam w zasadzie wszystko, co jest w jakiś sposób związane z dwudziestoleciem międzywojennym – wcześniej skupiałam się głównie na historii II wojny światowej (której nazwę z niewiadomych przyczyn od lat uporczywie próbuję pisać dużymi literami, czort raczy wiedzieć, dlaczego) – odwołania czy komentarze do książki wielkiego złego A. pojawiały się dość często.

Póki tego nie przeczytałam, opierałam się wyłącznie na opiniach z drugiej, trzeciej albo i n-tej “ręki”.

Nie mam wrażenia, by wprowadziły mnie w błąd.
Autor ma baaardzo ciężkie pióro, a jego manifest do złudzenia przypomina te niekończące się biadolenie nieszczęśliwych frustratów, z którymi miałam aż nazbyt dużo do czynienia, szlajając się po ciemnych zaułkach internetu. W tej książce nie ma nic niesamowitego, porywającego ani oryginalnego – nic, co czyniłoby ją wyjątkową.
Jestem ciekawa, jak odebrałaby ją osoba nieświadoma, kto jest jej autorem (lub jak kto woli – komu przypisywane jest autorstwo) bo wyrosłam w przekonaniu, że to jakaś przeklęta księga zaklęć, zdolna przekonać ludzi do wszystkiego co najgorsze – i że to dlatego zakazywano dystrybucji, lektury a nawet oficjalnego odwoływania się do jej treści.
Coś w stylu: Czytasz i oł łał!, zaczynasz czuć, że jednak nie wszystko w tej eksterminacji było takie złe. A tymczasem… nic poza tym, że momentami zaczynałam żałować tego nieszczęsnego pojeba.

Kompletnie nie rozumiem, czemu ten bełkot doczekał się uświęcenia zakazami – tak jakby zapoznanie się z biadoleniem faceta, który kilkanaście lat później (no, powiedzmy, że ~10 lat później płynął już w bardzo konkretnym kierunku) zabrał się za masowe mordy miało automatycznie zmienić ludzi w jego zwolenników.
To tak nie działa. Powiedziałabym raczej, że jest dokładnie odwrotnie.

Lektura niewiele zmieniła w moim postrzeganiu.

Wizja przypisywania pełnej odpowiedzialności jednemu człowiekowi raczej mnie odrzuca – zwłaszcza, że wielki zły A. nawet nie był największą gnidą, jaką III Rzesza zaoferowała Światu (jeśli o mnie chodzi, to nawet nie wstawiłabym go na – za przeproszeniem – podium; bez Gestapo Goringa, PR-u Goebbelsa i talentów Heydricha nie rozpętałby takiego piekła).

Dziwnie byłoby stwierdzić, że “cieszę się” z czegokolwiek w tym kontekście, ale wydaje mi się, że lepiej było to przeczytać znając kontekst ~wszystkiego, niż gdybym miała od tego zaczynać, mając tylko luźne pojęcie o latach 1914-1945. Wątpię, bym odebrała sam bełkot w inny sposób, ale nie wiedziałam wiele o nastrojach, tendencjach ani sytuacji ekonomicznej w Europie lat dwudziestych i trzydziestych.
Mdliło mnie przy lekturze, przed i po niej, ale bywało gorzej – parę lat temu, brnąc przez (i tak mocno okrojone) raporty “medyczne” wymiotowałam dość regularnie.

Nie czułam, żebym miała jakieś szczególne braki, jeśli chodzi o motywy, mechanizmy i psychologię wojny.
Spodziewałam się, że na kartach tego utworu spotkam zakompleksionego, niedokochanego pojeba, nie spodziewałam się, że zaliczę tak silne deja vu i nabawię się wrażenia, że obłęd klasy holocaustu jest zupełnie prawdopodobny i realny, bo takich świrów jak mrówków.
Na mniejszą skalę – przynajmniej dopóki kolejny zły A. nie spotka na swojej drodze kolejnych Goringow, Goebbelsów i Heydrichów.
Ludobójstwo jest stare jak Świat, ale bez dostępu do mediów ciężko mordować na skalę przemysłową.

W tej książce jest sporo słusznych uwag i nie najgorszych pomysłów.

Tyle tylko, że te “słuszne uwagi” to obserwacje klasy ~”ludziom żyje się źle, bo wielu nie ma pracy, albo nie zarabia dość, by utrzymać rodzinę na przyzwoitym poziomie” czy ~”I wojna światowa doprowadziła Niemcy do ruiny” a “nie najgorsze pomysły” to ~”trzeba wyprowadzić kraj z ruiny” lub ~”jak ludzie będą mieli za co żyć, to będzie im się lepiej żyło“.

Reszta – czyli jakieś 99% treści to bełkot.
Ale to jeszcze nie jest bełkot człowieka, który nakręcał morderczą machinę, a biadolenie niedokochanego ex-kaprala z ambicjami na wielką politykę.

Właściwie jedyny problem, jaki w tym widzę jest odczłowieczanie “potworów”.

Nie w kontekście samej książki, czy w jej odbiorze… nawet nie chodzi o samego wielkiego złego A. – choć w jego przypadku jest to najjaskrawiej widoczne, bo pojawia się jako obowiązkowy, wyświechtany punkt wszystkich niedorzecznych dyskusji na temat tego, że ktoś tam nie jest skończonym złem, bo nie jest “tak” zły jak wielki zły A.

W największym skrócie:
Różne gnidy chodzą po Świecie – większe, mniejsze, średnie, przeciętne i wyjątkowe.
Nie każda gnida ma szansę lub siłę przebicia, która umożliwiałaby im pastwienie się nad większą ilością osób – przeważnie torturują partnera, swoje dzieci, podwładnych, rodziców, kolegów ze szkoły i tak dalej. Działają lokalnie, co nie znaczy, że są mniejszymi bydlętami niż ci, którzy trafili w odpowiedni klimat i przy odrobinie szczęścia załapali się na dobrą, wojskową fuchę u progu II wojny światowej.
Utożsamianie zła z najgorszymi z najgorszych, którym ponad wszelką wątpliwość udowodniono masowe mordy zaślepia – jak ma się wbitą w głowę wizję potwora, który jest potworem dla wszystkich, nad wszystkimi się pastwi, zawsze jest okrutny (co w przyrodzie praktycznie nie występuje), to odruchowo zaczyna się usprawiedliwiać gnidę, która postępuje obrzydliwie tylko “często”, ale nie zawsze, albo – w wielkiej swej łaskawości – nie dla wszystkich.

Coś klasy: ojeju jeju, toż to taki miły człowiek, zawsze się ukłonił, czasem nawet pogadał, nie wierzę, że mógł zamordować żonę i dzieci, no niemoszliwe.
Dlaczego “niemożliwe”?
Bo każdy psychol, bydlę i morderca chodzi z wielkim transparentem i deklaracją jego prawdziwej natury? – no nie chodzi.
Bo łatwiej negować niż przyznać, że się nie zauważyło?
A może wygodniej negować, bo się jednak zauważyło i czuło, że z tym tam to niejedno jest nie w porządku i lepiej mu nie wchodzić w drogę, bo jeszcze siekierą zaciuka?

Zawsze są jakieś niby-słuszne uwagi, w każdym szaleństwie.
Oczywiście ze są – ludzie by na to nie polecieli, nie przyjęli, gdyby to była kupa niezachęcających głupot, okraszonych dużą dozą szaleństwa.
Próby przekonania ludzi ze to nieprawda, że istnieje jakieś kompletnie czyste i oczywiste zło, którego trzeba się szczególnie obawiać czyni ich bardziej podatnymi na takie manipulacje i skłonnych do wmawiania sobie ze wcale nie jest AŻ TAK źle – jeśli to czy tamto zło ma parę niby-sensownych elementów, a bydlę ładnie im się kłaniało przez 20 lat trzymania niewolnika w piwnicy.

Wydaje mi się to dość istotne w kontekście zakazów, jakimi obwarowana była ta książka.

Jego późniejsze przemówienia i manifesty, w których gadał z grubsza o tym samym (z mniejszą dozą wynurzeń rodem “z pamiętniczka”) – ale dosadniej, konkretniej i agresywniej BYŁY i SĄ łatwo dostępne, ideologia nazistowska również, więc nie stawiałabym na to, że przyczyna tkwiła w jej potencjalnej szkodliwości.
To chyba raczej tak w ramach symbolicznego odebrania głosu wodzowi tego horroru…

Poniekąd słusznie – poza “poniekąd” już nie, bo trzymanie tego wyrzygu w otoczce zakazanego zła zafundowało mu większą popularność niż dekady przymusowej lektury bełtów Stalina. A to tylko biadolenie nieszczęśliwego frajera, którego bez elektryzującego kontekstu w postaci milionów trupów nikt nie doczytałby do końca.

Nie każdy nieszczęśliwy, biadolący frajer rozwija skrzydła aż tak bardzo – ale i nie każdy potwór jest nieszczęśliwy i biadoli.

Bez świadomości jak to naprawdę wygląda łatwo wpaść w pułapkę myślenia, że rzeczy bezwzględnie złe pojawiają się tylko w otoczce potworności, więc nie sposób go przegapić, a ci, którzy to łyknęli lub dali się temu oszukać byli z gruntu źli lub bezgranicznie głupi i ślepi, “a ja…“, “a w dzisiejszych czasach…” to łohohoho.

A gówno prawda. Nie byli. W porażającej większości nie byli.

Holocaust, eugenika, obozy, masowe mordy na ludności cywilnej – to wszystko wydarzyło się nie dlatego, że paru wybitnie skrzywionych ziomków się dogadało i znalazło sobie pi razy drzwi dziesięć tysięcy skrajnych degeneratów do współpracy.
Sekretem sukcesu była ludzka skłonność do kompromisów i pozytywnego myślenia – wiara w to, że pewne rzeczy trzeba zrobić w imię wyższego dobra i wmawianie sobie, że na pewno nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać – nakręcane wrzaskiem i propagandą sprawiły, że to wszystko zaszło tak daleko.

Czy dostrzeganie “ludzkiej” twarzy wielkiego, złego A. jest społecznie szkodliwe?

Chora fascynacja mordercami to zwykle brandzlowanie się okrucieństwem, rozpatrywanie tego w kategoriach rozrywki gore i nieustający konkurs na znalezienie 1001 argumentów i hipotez, które pozwoliłyby na stwierdzenie, że ofiary same się o to proszą.

Nie wszyscy, nie wszyscy… może i “nie wszyscy“. Ba! – nawet na pewno nie wszyscy, ale po zapoznaniu się z dyskusją na temat dowolnej zaginionej/zamordowanej/zgwałconej/pobitej czuję się równie brudna jak po wynurzeniach Hitlera.
To ten sam szlam i te same próby usprawiedliwienia nieusprawiedliwialnego z pozycji mentalnego Adolfa.

Szukanie podniet w wizjach zła owocuje próbami znalezienia usprawiedliwień albo demonizowaniem sprawców od samego początku, żeby odsunąć od siebie świadomość ze to po prostu ludzie – pod wieloma względami nie różniący się od masy innych.
Bo skoro nie ma kopyt i rogów, ani nie lata po okolicy ze swastyką na piersi to pewnie nie jest taki najgorszy.

Pewnie nie jest. A może jednak jest?

Wpadanie w ciężkie zacietrzewienie za każdym razem, kiedy ktoś coś wspomni o II WŚ jakby to była jakaś eklektyczna wrzuta, a nie coś, co wymordowało, okaleczyło lub straumatyzowało rodziców, dziadków i pradziadków ludzi, których to teraz dotyczy częściej JEST manipulacją niż próbą jej obnażenia.

Świadomość i zrozumienie zagrożeń jest ważniejsze niż odpychanie złych i potencjalnie niebezpiecznych rzeczy.

Potencjalnie niebezpiecznych – bo nie każdy agresywny świr toczący toksyczne banialuki jest niebezpieczny. Większość z nich jest nieistotna i (TYLKO dlatego) niegroźna.
Jednak dokładanie wszelkich starań do zachowania komfortu i żeby nie musieć myśleć za dużo i zachowywać czujności… jest jak moszczenie się w fotelu i nie zważanie na to ze dom płonie.

Działalność polityczna wielkiego, złego A. to nie jest coś co ktokolwiek mógłby zrobić w jeden wieczór, to długi proces, wielki zły A. wychował sobie całe pokolenie ludzi w wierze w jego gówniane idee. Po części dlatego, że nie chcieli rozmawiać o nieprzyjemnych sprawach, bo byli zmęczeni ciągłą walką o przetrwanie w powojennych realiach, które dla Niemców też były ciężkie (choć nie tak dramatyczne jak dla Polaków czy Ukraińców, u których bieda nie tyle piszczała, co wyła z głodu i rozpaczy).

Ludzie nie do końca rozumieli, do czego to zmierza i nie mieli świadomości, co się dzieje – większa część nazistowskich Niemiec nie wiedziała o holocauście, byli karmieni propagandą i filmami o złych Żydach. Nie wnikali i nie dumali nad tym zbytnio – tak jak i dziś niewielu duma nad kwestiami, które prowadziłyby do przygnębiających i męczących wniosków.

Użyłam tyle razy określenia “wielki, zły A.“, bo nie chcę, żeby mnie algorytm wyboostował na frazie “Adolf Hitler” i “Mein Kampf”.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

1 thought on “Recenzja “Mein kampf”

  1. “Poszerzenie świadomości siebie samego, przekroczenie tej świadomości oraz rozświetlenie sfery nieświadomości społecznej pozwoli człowiekowi na odkrycie w sobie wszystkich aspektów natury ludzkiej; odczuje on, iż jest zarazem grzesznikiem i świętym, dzieckiem i dorosłym, zdrowym na duchu człowiekiem i osobą obłąkaną, człowiekiem przeszłości i stworzeniem przyszłości; postrzeże on, iż mieści w sobie wszystko to, czym była ludzkość, i wszystko to, czym stanie się ona w przyszłości…”
    E. Fromm

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.