Najpiękniejszy piercing życia

5
(1)

Z natury jestem raczej marudna, ale w ciągu ostatnich dwóch tygodni zaczęłam przechodzić samą siebie w zrzędzeniu, płaczliwości i upierdliwości ogólnej.

Od dłuższego czasu wzdychałam do pary kolczyków w wybitnie irytującym i problematycznym miejscu.

Początkowo nie było to nic specjalnego: przeglądałam ozdoby uszu i trafiłam na zdjęcie dziewczyny, która takie miała. ? – zachwyciłam się z cicha, ale uznałam to za nierealną tęsknotę… bo gdzie… przecież… jakże to tak… no te, co kiedyś miałam to jeszcze… ale żeby z takimi głupotami na stare lata się użerać… no gdzież tam, nie!

Chociaż z drugiej strony…

Koncepcja pączkowała, pączkowała, aż zakwitła – doszłam do wniosku, że JA CHCĘ!

Wstępne “chcę” nie było równoznaczne z tym, że je sobie zrobię.
Ze trzy tygodnie minęły na mierzeniu i naciąganiu ryja celem stwierdzenia, czy takie drutowanie jest u mnie w ogóle możliwe. Wszystko wskazywało na to, że tak. Przeczytałam na ten temat ile mogłam (czyli niewiele), obejrzałam trzy na krzyż filmiki na youtube, zapoznałam się z co ciekawszymi wrażeniami z gojenia (chociaż jak tak się teraz zastanawiam, to może niesłusznie założyłam, że ci, którym bezproblemowo się goiło nie dzielili się wrażeniami, bo nie było czym – może WSZYSCY mieli jakieś atrakcje).
Przebąknęłam parę razy, że chciałabym, usłyszałam w odpowiedzi bezlitosne “no to sobie zrób“, ale nie spieszyło mi się.
Wspomniałam tu i ówdzie, że końcem lipca będę mieć wolne, więc miałabym czas na jeżdżenie po lekarzach i sprawdzanie, czy paraliż nerwów twarzowych da się jakoś odwrócić, ale nie jestem pewna, czy na tamtym etapie mówiłam serio. Nie wspominam dobrze gojenia piercingu latem, w upale… ale z drugiej w upały i tak siedzę w domu, żeby słońce nie spaliło mnie jak wampira… z trzeciej czekanie do jesieni, kiedy to na pewno będę mieć mnóstwo innych rzeczy do roboty też nie było specjalnie kuszące.

W końcu zdecydowałam, że jednak je zrobię.

Miesiąc rysowałam kropki na twarzy i mierzyłam odległości linijką i cyrklem… szukałam możliwie jak najdłuższych labretów, spodziewając się monstrualnej opuchlizny.
Oczywiście ostatecznie kupiłam za krótkie kolczyki i w ciężkich bólach walnęłam sobie te dziury niezupełnie tam, gdzie powinny być (w założeniu tego konkretnego typu piercingu, ale na twarzy bardzo mi się podobały).
Nieodpowiednia długość nie zdążyła awansować do rangi problemu, bo tych 30% nadziei, którą miałam (nie więcej niestety) na to, że może uda mi się nie zahaczać o nie zębami dość szybko rozmyła się jak sen jaki złoty. Wytrzymałam niecałe trzy dni i wyjęłam z rozpaczą, bo nawet trzymanie twarzy nieruchomo dawało mi w kość – nie wspominając o takich szaleństwach jak mówienie czy jedzenie czegokolwiek.

Odpoczęłam sobie pół dnia, w międzyczasie zamówiłam więcej kolczyków i wrąbałam znowu – jeden dobrze, drugi monstrualnie krzywo, bo na wejściu władowałam się w nerwy i w połowie kłucia dostałam tików, których nie mogłam opanować jedną ręką. Tę część twarzy doszczętnie lekko sobie zmasakrowałam.
Serdecznie i pedagogicznie NIE polecam robienia takich rzeczy w domu, chociaż tzw. profesjonalizm też wygląda różnie (co nie jest argumentem przemawiającym za rzucaniem się na siebie z igłami, taka tam luźna dygresja).

Gwoli ścisłości: nie jestem ani nie czuję się ekspertem ds. piercingu, ale mam największe na Świecie doświadczenie w robieniu sobie krzywdy i wbijaniu igieł we własne ciało. W tym momencie wypowiadam się wyłącznie na ten temat.

Nie jestem pewna, czy to była kwestia stresu, związanego z potencjalnie zbliżającym się paraliżem, bólem i całą resztą, czy czysto fizyczna reakcja, ale jak tylko wsadziłam kolczyki i wymoczyłam się w octenisepcie, tak straciłam przytomność na dwanaście godzin.
Teoretycznie chyba-niby-spałam, choć zwykle śpię trzy razy krócej, rzucam się na łóżku i budzę się zdumiewająco wypoczęta – wtedy cała odrętwiała, obolała, wykończona i wciąż z brodą opartą na ręce, co to myślałam, że już nigdy nią nie poruszę, tak totalnie zdrętwiała.
Za to przypadkiem po mistrzowsku trzymałam przekłucia ponad poziomem ciała! (co jest zalecane celem zmniejszenia skali nieuchronnego puchnięcia).

To były dwa tygodnie męki.

Czas mijał cudownie, bo jak akurat nie bolało i nie gniotło, to przypominałam sobie, że jestem głodna.
Aż żal, że nie przeszłam na jakąś wybitnie restrykcyjną dietę tuż przed, może przynajmniej miałabym poczucie, że to ma jakiś sens, zamiast wariować z głodu i podejmować kolejne beznadziejne próby wymyślania czegoś, co dałoby się przepchnąć do gardła, nie wymagało gryzienia i nie było zupą.
Na tym etapie konkubent zwiększył częstotliwość cennych rad typu “przestań dotykać!“, “nadal to robisz!” i “wsadź sobie pizzę do blendera“, pogłębiając mą rozpacz.

Borze, jaka ja byłam głodna. 
Ta sama historia co z wcześniejszym przekłuciem ust, po którym nagle zapragnęłam zeżreć WSZYSTKO, co było w zasięgu wzroku, a kończyło się na ciamkaniu jednej kanapki przez pół godziny i kapitulacji nad niedojedzoną, bo się nijak nie dało.
Nauczona tamtym doświadczeniem planowałam się najeść na zapas przed prawdopodobnym paraliżowaniem sobie twarzy, ale – och, cóż za niespodzianka – w ogóle mi się nie chciało.
Za to po powrocie z zaświatów znowu to samo – tylko byłam z dziesięć razy bardziej głodna, poruszanie ryjem było praktycznie niemożliwe, a o przeżuwaniu czegokolwiek mogłam pomarzyć.

Oczywiście spróbowałam i pożałowałam – nie tylko tego, że spróbowałam, ale i tego, że się w ogóle urodziłam.

Nawet pić się z tym cholerstwem nie dało normalnie, tylko przez słomkę.

Cały entuzjazm szlag trafił gdzieś po drodze, został sam upór. I okazja do zweryfikowania fragmentu wiedzy bezużytecznej – tu akurat miałam okazję sprawdzenia, czy to prawda, że trzymanie ołówka między zębami poprawia nastrój, a w ustach pogarsza, bo organizm wydziela stosowne do “nastroju” hormony w oparciu o mimikę twarzy.
Nie wiem, jak z ołówkiem między zębami – powiedzmy, że zweryfikowałam to połowicznie – ale póki miałam mocno opuchniętą twarz, jedyną stosunkowo mało uwierającą pozycją było trzymanie ust, wygiętych w podkówkę, a moje nieszczęście przestało mieć granice i pogłębiało się z każdym kolejnym dniem.

Po paru dniach z marudnej zmieniłam się w zrzędzącą, a po paru kolejnych w płaczliwą, a wizja zbliżającego_się_być_może momentu, w którym stanie się jasne, że będę musiała te kolczyki wyjąć napawała mnie bezgranicznym przerażeniem i rozpaczą.
No jakże to tak? Tyle się nacierpiałam i teraz miałoby się okazać, że jednak nic z tego?!

Pociągnęłam to dalej już tylko na sile woli.

Dopiero ostatnie trzy dni, po niezliczonej ilości wymian kolczyków – bo ból od tego, tamtego czy sramtego, wbijającego mi się w ciało od środka był nie do zniesienia, NAPRAWDĘ NIE DO ZNIESIENIA (i to nie dlatego, że były za krótkie) – minęły jako tako.
Nie podejrzewałabym się o tak monstrualny upór.
Niemal dwie doby trzymałam tam same pręty ze sztang, bez żadnych kulek czy blokad na końcach, ciągle sprawdzając w lusterku, czy ich nie zgubiłam ani nie zeżarłam. Próbowałam kulkami, próbowałam blokadami, próbowałam wszystkim, ale tak cholernie uwierało, że zaczynało mi się odechciewać kontynuacji życia.
Tysiąc razy chciałam je wyjąć i dać sobie z tym spokój w cholerę, ale irytujące przeczucie, że sobie nie daruję i zaraz zacznę znowu gmerać igłami w świeżych ranach graniczyło z pewnością, że ja to cholera zrobię, bo nie po to się tyle nacierpiałam, żeby skończyć bez kolczyków, za to z dziurą w życiorysie.

Po dwóch trzech tygodniach wreszcie byłam w stanie włożyć normalne labrety.

Jakaż to była ulga. I dom przestał wyglądać jak lazaret z workami pełnymi zużytych rękawiczek, okładów z kory i rumianku, których nawet nie miałam siły grupowo wywalić. I wreszcie mogłam dać sobie na wstrzymanie z gotowaniem kolejnych kolczyków.

Trochę jak w tym dowcipie, w którym facet narzekał, że ma ścisk w mieszkaniu, z żoną i dziećmi na jednej kupie; i dostał poradę, żeby zaprosić teściową, zatrudnić służącą i kupić kozę, pomieszkać tak przez miesiąc po czym pożegnać teściową, odprawić służącą i sprzedać kozę – po czym gość doszedł do wniosku, że na dobrą sprawę to żyją tam sobie jak króle – świadomość, że ta męka już się (chyba) skończyła; poczucie, że już nic mnie nie gniecie i możliwość normalnego zjedzenia czegoś… borze, jakbym przekroczyła bramy raju za życia. Sutki nie były nawet w 1/5 tak upierdliwe i wykańczające.
Sutkami byłam podekscytowana od razu, z tym diabelstwem przez bite dwa tygodnie zerkałam do lusterka tylko po to, by sprawdzić jak źle to wygląda i upewnić się, że opuchlizna (jakkolwiek dość systematycznie opadająca) nie zamierza się ze mną pożegnać w najbliższym czasie.

Teraz zostało mi już tylko najpiękniejsze…

Czyli radosne oczekiwanie w ekscytacji na moment, w którym okaże się, że zaczęły migrować i że wydarłam sobie trzy tygodnie z życiorysu dla satysfakcji związanej z wyrywaniem sobie trzech tygodni z życiorysu i umiarkowanie atrakcyjnych blizn (bo nie zostanie mi nic poza tym i tylko z tego będę mogła sobie czegokolwiek zaczerpnąć).
To drugie chyba nie jest aż tak wielkim problemem. Tylko raz miałam problem z tą, która została mi po innym kolczyku w twarzy sprzed lat – jakieś trzy tygodnie temu, kiedy wahałam się, czy walnąć jeszcze to i zdechnąć wiedząc, że to już wszystko, bo mój wojenny look się dopełnił, czy jednak zachować sobie tę przyjemność na moment, w którym wspomnienia obecnej męki nieco już przybledną i nie będę tak do końca pamiętać, na co znowu się piszę.

Natomiast jeśli chodzi o wspomniane wcześniej walory depresyjne, to na dobrą sprawę nie wiem, jak dalece wpłynęło na to przymusowe niedojedzenie; fakt, że ciągle coś mnie gniotło i nagła, wybujała żądza snu, z którym też nie miałam jakichś szczególnych sukcesów, bo na plecach nie umiem, a od leżenia na nie_plecach znowu puchłam o parę milimetrów po którejś ze stron… albo z obu.
Porównanie rozrywkowe były chyba tylko przeżycia związane z zapaleniem ucha, ale w tamtym przypadku było nie tyle wszechogarniające nieszczęście bez konkretnego źródła, a pragnienie zaćpania się prawie_na_śmierć środkami przeciwbólowymi, byle tylko choć na chwilę przestało tak napierdzielać – nawet ze świadomością, że mogę się prześliznąć trochę za daleko od tego “prawie”.
Po dwóch tygodniach gniotło nadal, ale już pozwalało na powrót do normalnego ułożenia twarzy i nieszczęście minęło.

P.S. Zeżarłam już takie ilości kolczyków, że zaczęłam żałować, że nie sprzedają ich w woreczkach po 50 sztuk, jak cukierków.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.